(Leszek Możdżer - Melodia na dobranoc)
***
nie, nie będzie posta o Pau.
co więcej: dziś nie będzie posta.
***
Już w dzieciństwie większość z nas poznała historię o pewnej mądrej kobiecie, która potrafiła zażegnać śmierć. Wiedziała, że jeśli na śmierć istnieje jakiś środek zaradczy, choćby chwilowy, to jest nim opowiadanie zajmujących historii. Że tylko snucie opowieści może stanąć do konfrontacji ze skutecznością śmierci. Ta kobieta miała na imię Szeherezada.
Julian Barnes - najbardziej bodaj wytrawny stylista z cudownego pokolenia prozaików brytyjskich debiutujących w latach 70. i 80., do których zalicza się Salmana Rushdiego, Martina Amisa, Iana McEwana, Grahama Swifta i Kazuo Ishiguro - w swojej najnowszej książce przyznaje się do nieustannego lęku przed śmiercią i powtarza gest Szeherezady, by śmierć od siebie oddalić, a przynajmniej, by myśl o niej oswoić, co w ostatecznym rozrachunku wychodzi na to samo. Bo problem śmierci jest w gruncie rzeczy problemem lęku przed nią. "Kiedy stajemy w obliczu śmierci, zaczynamy się garnąć do książek" - cytuje Barnes jednego ze swoich ulubionych pisarzy. I jakby w odpowiedzi nie tylko pisze jeszcze jedną książkę, ale też postanawia, że zszyje ją z rozlicznych cytatów i anegdot literackich. Opowieść Barnesa o śmierci zamienia się w spacer po literaturze, a pisarzy, których hojnie cytuje, nazywa swoimi krewnymi. To oni są mu przewodnikami po tym temacie. Po lekturze książki Barnesa można odnieść wrażenie, że cała literatura nie tyle zmaga się z tematem śmierci, ile nim żyje.
W rozmyślaniach Barnesa nad ostatecznym kresem doczesnego życia odzywa się anglosaski zdrowy rozsądek i sceptyczne nastawienie do wszelkich metafizycznych ciągot, rozbrajające powagę tematu pozbawionym nabożeństwa humorem. Z drugiej strony daje o sobie znać bliski Barnesowi francuski racjonalizm pozwalający autorowi podejść do tematu bez emocji, powiedziałbym wręcz: klinicznie, jak do poglądowej sekcji zwłok. Nie znajdziemy tu granicznych stanów grozy i drżenia czy krzyków rozpaczy, żadnych śladów romantycznego buntu czy skoku w szaleństwo. Barnes podchodzi do śmierci w białych rękawiczkach.
Z tematem śmierci wiąże jednak temat poważniejszy - kwestię istnienia Boga. "Nie wierzę w Boga, ale odczuwam jego brak" - wyznaje w pierwszym zdaniu, po czym zdradza, że kiedy tą błyskotliwą myślą podzielił się ze starszym bratem, filozofem, ten zareagował jednym słowem komentarza: "Ckliwe!". Złota myśl o braku wiary w Boga i jednoczesnym odczuwaniu Jego potrzeby pojawiała się w najrozmaitszych wariacjach i stała się już komunałem w świecie - zbyt sceptycznym, by przyjąć tezę o istnieniu Boga, a za mało pewnym siebie, by nie czuć za Nim wstydliwej tęsknoty. W mniemaniu Barnesa ludziom Boga potrzeba - załatwiłby bowiem kilka dręczących ich spraw, a przede wszystkim zlikwidowałby strach przed śmiercią. Nic dziwnego, że Barnes swoje pierwotnie ateistyczne stanowisko zastąpił w późniejszym wieku postawą agnostyka i że dziś, jak przyznaje, bardziej irytują go przejawy ateistycznego absolutyzmu niż tradycyjne przywiązanie do wiary.
Poglądy na śmierć starannie zebrane i omówione przez Barnesa, choć są autorstwa najtęższych piór i umysłów, przestają po jakimś czasie ciekawić. Wszystkie argumenty w tej dyskusji, od metafizycznych po biologiczne, znane są przecież na wylot, a stawiane na temat śmierci pytania - kres czy początek, wieczność czy nicość, wyzwolenie czy tragedia, absurd czy logiczne zwieńczenie - wydają się aż nadto przypominać pytania o sens życia, jakie zadają sobie wchodzący w to życie młodzi ludzie. Gotów byłbym powiedzieć więc, że 60-letni Barnes obsesyjnie pytający o sens śmierci nie przybiera pozy stojącego nad grobem starca, ale, przeciwnie, tymi pytaniami dziwnie się odmładza. To prawda, że temat ten podejmowała cała armia znakomitych pisarzy, z tym, że wzrok swój kierowali ku konkretnym przejawom śmierci, jakby w obawie, że jakakolwiek generalizacja tego zagadnienia prowadzi nieuchronnie do ckliwości lub banału. Podobnie jest z pytaniem o sens tak zwanego życia - stawiają je wszystkie ważne dzieła, ale żadne nie robi tego wprost: stawką jest bowiem wiarygodność, a ceną, jaką można zapłacić - pretensjonalność.
Problem z rozważaniami nad śmiercią polega też na tym, że nie ma jednej śmierci, jest ich tyle, ile osób jej podległych. Inaczej wygląda na ulicach Kalkuty, inaczej w londyńskim szpitalu. Inna jest śmierć dziecka, inna - starca. To nieprawda, że śmierć czyni nas równymi. Wszelkie nierówności, jakie towarzyszyły nam za życia, towarzyszyć nam będą ze zdwojoną siłą przy umieraniu.
Na szczęście Barnes jako rasowy powieściopisarz przypomina sobie o tym, dlatego też gawędząc o śmierci, co rusz kieruje się ku życiu. I wprowadza wątek autobiograficzny. To najciekawsza część książki, bo jeśli mówić o śmierci, to tylko w jej związku z życiem. Barnes snuje barwną opowieść o tajemnicach swoich dziadków, o matce ateistce i ojcu agnostyku, o niemożności nawiązania z nimi emocjonalnej więzi, o ich groteskowej starości, a w końcu o ich śmierci, już nie literackiej, ale potwierdzonej własnym doświadczeniem.
Tanatologiczna opowieść Barnesa przesycona jest często przednim humorem, ale po czasie humor ten staje się przewidywalny. Wszelkie rozmowy o tym zjawisku, które wymyka się naszemu pojmowaniu, kończą się nieuchronnie paradoksem, a te, jeśli zgrabnie je zapisać, gwarantują uśmiech: "Śmierć jest słodka, uwalnia nas od strachu przed śmiercią" lub "Bóg może być martwy, ale śmierć ma się znakomicie". Czy jest jakiś równie dobry surowiec do produkcji intelektualnych szarad i dowcipnych sentencji? Książka Barnesa uzmysławia mi jednak, że jest tu jeden warunek: z dyskusji o śmierci należy powycinać to, co boli - na przykład szczegółowe opisy choroby i cierpienia, poprzedzających zgon. Barnes wprawdzie całkiem od tego nie ucieka, ale miłosiernie oszczędza czytelnikowi bardziej rewoltujących aspektów umierania. Śmierć w jego klarownej prozie jest estetyczna i konceptualna, a przede wszystkim oddzielona od umierania. Barnes napisze, co prawda, o tym, że ojciec w demencji starczej nasikał do elektrycznej golarki, ale oszczędzi nam szczegółów. Nie znajdziemy tu takich scen, jak ta z "Dziedzictwa" Philipa Rotha, w której syn czyści zabrudzoną kałem starego ojca podłogę w łazience. Dlatego po nieudrapowaną prawdę o śmierci i związanym z nią umieraniu sięgnę nie do Barnesa, ale do powieści jego amerykańskiego kolegi.
Bo Barnesa bardziej interesuje czysta jak górski kryształ kategoria nicości, ta higieniczna "śmierć bez umierania", niż brudna proza ludzkiej fizjologii. Widać to już w tytule. Polski przekład gubi jego pierwotną, nieprzetłumaczalną dwuznaczność. Owszem, tytuł angielski można odczytać jak stwierdzenie, "Nie ma się czego bać", ale angielska gramatyka pozwala też na odmienne jego odczytanie: "Nicość, której należy się bać". Barnes, w lęku przed tą nicością, wypełnia opowieściami dany mu czas, jak Szeherezada, choć wie, że literatura nie gwarantuje nieśmiertelności, a każda książka będzie miała swojego ostatniego czytelnika.
''Nie ma się czego bać'', Julian Barnes, przeł. Jan Kabat, Świat Książki, Warszawa
Źródło: Gazeta Wyborcza
***
nie, nie będzie posta o Pau.
co więcej: dziś nie będzie posta.
***
Już w dzieciństwie większość z nas poznała historię o pewnej mądrej kobiecie, która potrafiła zażegnać śmierć. Wiedziała, że jeśli na śmierć istnieje jakiś środek zaradczy, choćby chwilowy, to jest nim opowiadanie zajmujących historii. Że tylko snucie opowieści może stanąć do konfrontacji ze skutecznością śmierci. Ta kobieta miała na imię Szeherezada.
Julian Barnes - najbardziej bodaj wytrawny stylista z cudownego pokolenia prozaików brytyjskich debiutujących w latach 70. i 80., do których zalicza się Salmana Rushdiego, Martina Amisa, Iana McEwana, Grahama Swifta i Kazuo Ishiguro - w swojej najnowszej książce przyznaje się do nieustannego lęku przed śmiercią i powtarza gest Szeherezady, by śmierć od siebie oddalić, a przynajmniej, by myśl o niej oswoić, co w ostatecznym rozrachunku wychodzi na to samo. Bo problem śmierci jest w gruncie rzeczy problemem lęku przed nią. "Kiedy stajemy w obliczu śmierci, zaczynamy się garnąć do książek" - cytuje Barnes jednego ze swoich ulubionych pisarzy. I jakby w odpowiedzi nie tylko pisze jeszcze jedną książkę, ale też postanawia, że zszyje ją z rozlicznych cytatów i anegdot literackich. Opowieść Barnesa o śmierci zamienia się w spacer po literaturze, a pisarzy, których hojnie cytuje, nazywa swoimi krewnymi. To oni są mu przewodnikami po tym temacie. Po lekturze książki Barnesa można odnieść wrażenie, że cała literatura nie tyle zmaga się z tematem śmierci, ile nim żyje.
W rozmyślaniach Barnesa nad ostatecznym kresem doczesnego życia odzywa się anglosaski zdrowy rozsądek i sceptyczne nastawienie do wszelkich metafizycznych ciągot, rozbrajające powagę tematu pozbawionym nabożeństwa humorem. Z drugiej strony daje o sobie znać bliski Barnesowi francuski racjonalizm pozwalający autorowi podejść do tematu bez emocji, powiedziałbym wręcz: klinicznie, jak do poglądowej sekcji zwłok. Nie znajdziemy tu granicznych stanów grozy i drżenia czy krzyków rozpaczy, żadnych śladów romantycznego buntu czy skoku w szaleństwo. Barnes podchodzi do śmierci w białych rękawiczkach.
Z tematem śmierci wiąże jednak temat poważniejszy - kwestię istnienia Boga. "Nie wierzę w Boga, ale odczuwam jego brak" - wyznaje w pierwszym zdaniu, po czym zdradza, że kiedy tą błyskotliwą myślą podzielił się ze starszym bratem, filozofem, ten zareagował jednym słowem komentarza: "Ckliwe!". Złota myśl o braku wiary w Boga i jednoczesnym odczuwaniu Jego potrzeby pojawiała się w najrozmaitszych wariacjach i stała się już komunałem w świecie - zbyt sceptycznym, by przyjąć tezę o istnieniu Boga, a za mało pewnym siebie, by nie czuć za Nim wstydliwej tęsknoty. W mniemaniu Barnesa ludziom Boga potrzeba - załatwiłby bowiem kilka dręczących ich spraw, a przede wszystkim zlikwidowałby strach przed śmiercią. Nic dziwnego, że Barnes swoje pierwotnie ateistyczne stanowisko zastąpił w późniejszym wieku postawą agnostyka i że dziś, jak przyznaje, bardziej irytują go przejawy ateistycznego absolutyzmu niż tradycyjne przywiązanie do wiary.
Poglądy na śmierć starannie zebrane i omówione przez Barnesa, choć są autorstwa najtęższych piór i umysłów, przestają po jakimś czasie ciekawić. Wszystkie argumenty w tej dyskusji, od metafizycznych po biologiczne, znane są przecież na wylot, a stawiane na temat śmierci pytania - kres czy początek, wieczność czy nicość, wyzwolenie czy tragedia, absurd czy logiczne zwieńczenie - wydają się aż nadto przypominać pytania o sens życia, jakie zadają sobie wchodzący w to życie młodzi ludzie. Gotów byłbym powiedzieć więc, że 60-letni Barnes obsesyjnie pytający o sens śmierci nie przybiera pozy stojącego nad grobem starca, ale, przeciwnie, tymi pytaniami dziwnie się odmładza. To prawda, że temat ten podejmowała cała armia znakomitych pisarzy, z tym, że wzrok swój kierowali ku konkretnym przejawom śmierci, jakby w obawie, że jakakolwiek generalizacja tego zagadnienia prowadzi nieuchronnie do ckliwości lub banału. Podobnie jest z pytaniem o sens tak zwanego życia - stawiają je wszystkie ważne dzieła, ale żadne nie robi tego wprost: stawką jest bowiem wiarygodność, a ceną, jaką można zapłacić - pretensjonalność.
Problem z rozważaniami nad śmiercią polega też na tym, że nie ma jednej śmierci, jest ich tyle, ile osób jej podległych. Inaczej wygląda na ulicach Kalkuty, inaczej w londyńskim szpitalu. Inna jest śmierć dziecka, inna - starca. To nieprawda, że śmierć czyni nas równymi. Wszelkie nierówności, jakie towarzyszyły nam za życia, towarzyszyć nam będą ze zdwojoną siłą przy umieraniu.
Na szczęście Barnes jako rasowy powieściopisarz przypomina sobie o tym, dlatego też gawędząc o śmierci, co rusz kieruje się ku życiu. I wprowadza wątek autobiograficzny. To najciekawsza część książki, bo jeśli mówić o śmierci, to tylko w jej związku z życiem. Barnes snuje barwną opowieść o tajemnicach swoich dziadków, o matce ateistce i ojcu agnostyku, o niemożności nawiązania z nimi emocjonalnej więzi, o ich groteskowej starości, a w końcu o ich śmierci, już nie literackiej, ale potwierdzonej własnym doświadczeniem.
Tanatologiczna opowieść Barnesa przesycona jest często przednim humorem, ale po czasie humor ten staje się przewidywalny. Wszelkie rozmowy o tym zjawisku, które wymyka się naszemu pojmowaniu, kończą się nieuchronnie paradoksem, a te, jeśli zgrabnie je zapisać, gwarantują uśmiech: "Śmierć jest słodka, uwalnia nas od strachu przed śmiercią" lub "Bóg może być martwy, ale śmierć ma się znakomicie". Czy jest jakiś równie dobry surowiec do produkcji intelektualnych szarad i dowcipnych sentencji? Książka Barnesa uzmysławia mi jednak, że jest tu jeden warunek: z dyskusji o śmierci należy powycinać to, co boli - na przykład szczegółowe opisy choroby i cierpienia, poprzedzających zgon. Barnes wprawdzie całkiem od tego nie ucieka, ale miłosiernie oszczędza czytelnikowi bardziej rewoltujących aspektów umierania. Śmierć w jego klarownej prozie jest estetyczna i konceptualna, a przede wszystkim oddzielona od umierania. Barnes napisze, co prawda, o tym, że ojciec w demencji starczej nasikał do elektrycznej golarki, ale oszczędzi nam szczegółów. Nie znajdziemy tu takich scen, jak ta z "Dziedzictwa" Philipa Rotha, w której syn czyści zabrudzoną kałem starego ojca podłogę w łazience. Dlatego po nieudrapowaną prawdę o śmierci i związanym z nią umieraniu sięgnę nie do Barnesa, ale do powieści jego amerykańskiego kolegi.
Bo Barnesa bardziej interesuje czysta jak górski kryształ kategoria nicości, ta higieniczna "śmierć bez umierania", niż brudna proza ludzkiej fizjologii. Widać to już w tytule. Polski przekład gubi jego pierwotną, nieprzetłumaczalną dwuznaczność. Owszem, tytuł angielski można odczytać jak stwierdzenie, "Nie ma się czego bać", ale angielska gramatyka pozwala też na odmienne jego odczytanie: "Nicość, której należy się bać". Barnes, w lęku przed tą nicością, wypełnia opowieściami dany mu czas, jak Szeherezada, choć wie, że literatura nie gwarantuje nieśmiertelności, a każda książka będzie miała swojego ostatniego czytelnika.
''Nie ma się czego bać'', Julian Barnes, przeł. Jan Kabat, Świat Książki, Warszawa
Źródło: Gazeta Wyborcza
dziekuje Ci za milczenie
OdpowiedzUsuńbardzo Ci dziekuje
bloga znalazłam przypadkiem. zaczęłam czytac i wsiąkłam na 3 czy 4 dni...
OdpowiedzUsuń(nic mundrzejszego ni umim)
trzymaj się Mała, no proszę, trzymaj się :*
Kochana Chustko czas do szkoły. Pozdrowienia dla Ciebie i pierwszoklasisty.
OdpowiedzUsuńAnia P. i pierwszoklasista :)
bardzo dobrze, że nie będzie posta na wiadomy temat.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam serdecznie, Joanno!
Można to też rozumieć i tak... Umieramy co noc kładąc się spać. Efekt jest dokładnie taki sam – tracisz świadomość, popadasz w nicość i nie wiesz czy się obudzisz. Od śmierci różni się to tylko tym, że na podstawie dotychczasowych doświadczeń życiowych jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że się obudzisz, więc zasypianiu nie towarzyszy (zwykle) strach. Ale chwilowy efekt śmierci i zasypiania jest dokładnie taki sam.
OdpowiedzUsuńJC
Dziękuję za książkę (na pewno kupię) i za obecność. Podobnie jak Piratka trafiłam przez PP i wsiąkłam na dobre... i zostanę jeśli pozwolisz :)
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki za imienniczkę i prawie rówieśniczkę i Giancarla - niech moc będzie z Wami :*)
Aśku, było mi baardzo przykro gdy usłyszałam o Pauli...temat śmierci również dla mnie, ostatnio jest bliski...Kochana, trzymaj sie mocno, mocno trzymam kciuki, rozpierdol tego skurwiela na pył!!!
OdpowiedzUsuń