czwartek, 30 września 2010

[177]. Wieliszew, Lublin.

dziś na rano pojechałam do Wieliszewa obejrzeć rumiane lico Ulubionego Doktora, po czym pojechałam do Lublina na konsultację do kolejnego onkologa chirurga, potencjalnego kandydata do wyrywania mi żołądka lub do ew. HIPEC-a.
tak oto mam do kolekcji kolejną opinię o moim skurwielu i o możliwościach rozwoju sytuacji.
muszę jeszcze się skonsultować z kilkoma lekarzami, żeby mieć jeszcze więcej opinii.
na razie jeszcze/nadal nie jestem w stanie wyrobić sobie zdania, co i jak powinnam zrobić.
mam za mało danych wejściowych, a za dużo jest zmiennych.
nie dopuszczam możliwości decyzyjnego faux-pas.

i spotkałam się ze znajomym.
i zabrał mnie na pyszny obiad.

***

dziś Dzień Chłopaka.
idę świętować!

środa, 29 września 2010

[176]. efekt sesji.

obrobione przez autorkę zdjęcia skopiowałam z łanfoto.net.
zabawne jest czytać komentarze pod nimi.
ludzie widzą na nich piękno, smutek.
a to rak żołądka, pszę państwa!

też byście tak wyglądali, gdybyście byli po operacji, po kilku chemiach i przed kolejną operacją.
tak.
życie w lęku jest nużące.




***

byłam dziś na kilku spotkaniach biznesowych (faktycznie powinnam je nazywać spotkania-mające-na-celu-zarobienie-kasy-o-ile-nie-pojawią-się-komplikacje-po-wyrwaniu-żołądka-który-nie-wiadomo-kiedy-zostanie-usunięty-ale-przecież-się-dogadamy-a-jak-podpiszemy-umowę-to-przecież-nie-mogę-umrzeć-bo-z-kim-państwo-przeprowadzą-ten-projekt-jeśli-nie-ze-mną).
na jednym z nich pan rozmówca tak się na mnie zagapił (w bardzo krótką sukieneczkę się oblekłam, a co, są plusy dodatnie choroby nowotworowej: szczupła jestem jak mało która, brzucha tłustego nie mam, hłe-hłe-hłe, bo mi sieć większą wycięto, a biust puszapem dorabiam), że aż oblał się herbatą.
poprosił, żebym nikomu nic nie mówiła.
no więc nic nie mówię.
tylko piszę.

(o pisaniu nic nie wspominał).

wtorek, 28 września 2010

[175]. pet ct - wynik.

ja to mam intuicję.
wiedziałam, kiedy wrócić do domu z regeneracyjnego wywczasu.

to było tak: pokręciłam się po mieście, pozałatwiałam wiele spraw (w tym - dziugnęłam się do morfologii - wyniki są lepsze od poprzednich, znaczy się - Mazury mi służą), wróciłam do rezydencji na obiad i... zadzwoniła panienka, że wynik do odebrania.
dawno mi tak dłonie nie drżały jak odbierałam kopertę z wynikiem.

***
podjęłam suwerenną decyzję o zakończeniu (jak na razie) chemioterapii.

do końca tego tygodnia w sprawie skurwiela zamierzam:
- zamknąć konsultacje z tęgimi łbami od onkologii, chemioterapii i chirurgii onkologicznej,
- określić termin wyrywania żołądka,
- powiadomić Was, co ustaliłam.
i nie szlochajcie, że nie będę się cysplatynować i tegafurować.
otóż muszę.
między ostatnią chemią a dniem operacji musi minąć przynajmniej kilka tygodni.
kontynuowanie chemioterapii oznaczałoby odsuwanie daty operacji.
oczywiście istnieje ryzyko, że w czasie, gdy będę bez chemii, skurwiel się rozszaleje, ale czymże byłoby życie bez ryzyka.
no risk, no fun.

a teraz wracam do prostytuowania się, czyli do pracy zarobkowo - koncepcyjnej.

poniedziałek, 27 września 2010

[174]. powrót.


wróciłam już (niestety) z Mazur do domu, ponieważ na drugie imię mam Roztropność.
już jestem po zastrzyku z Neupogenu i trzech siknięciach Tramadolem, bo Neupogen postanowił zadziałać wgryzając się boleśnie w kręgosłup, uniemożliwiając położenie się.

niedziela, 26 września 2010

[173]. zmęczenie.

byłyśmy dziś z dziećmi w Kadzidłowie.
karmiliśmy zwierzęta jabłkami, głaskaliśmy co pod rękę podeszło i na drzewo nie wiało, obfotografowaliśmy pozostałą resztę i nie tylko.

dałam radę.
aczkolwiek, khm.
chyba leukocyty znowu zaczynają się gubić na zakrętach.
zastrzyk z neupogenu zaczyna być, zdaje się, a must.

gdy wracaliśmy do domu, wypatrzyłam rozbrajającą reklamę.

sobota, 25 września 2010

[172]. lubię.

kocicę lubię. od wczoraj mnie nie odstępuje.
na noc pogoniłam ją z pościeli, ale rano momentalnie skorzystała z otwartych drzwi i władowała się do łóżka.

***
lubię spędzać tu czas.
dziś pozowałam do sesji.









foty są, oczywista, nieobrobione, ale mam nadzieję, że docenicie ich klimat ;)

***

lubię podróżować z Synkiem.
pojechaliśmy popołudniem do Reszla.
zwiedziliśmy zamek - lochy i basztę, kościół, trochę połaziliśmy uliczkami.

jestem zachwycona.
w życiu nie widziałam ładniejszej miejscowości - ani w Polsce ani zagranicą.

chciałabym tu mieszkać.
na starość (ech...).
albo - od jutra.

piątek, 24 września 2010

[171]. tęsknię.

tęsknię, tęsknię za Niemężem.

***

Marysia leży na klawiaturze.
przesyłamy Wam fotoreportaż z dzisiejszego dnia.


pojechaliśmy do Mikołajek pokarmić kaczuchy.



okazało się, że ryby wyżerają kaczkom bułkę! zdumiewające było przyglądanie się jak ławice kilkucentymetrowych rybek zwinnie wyjadają pieczywo spomiędzy kaczych łap.

potem poszliśmy na gofry.

wracając do naszego chwilowego domu, po drodze odwiedziłam sąsiadkę ze wsi obok - Julitę, a Giancarlo pobawił się z Synkiem Julity.


zostałam nakarmiona wielką ilością likopenu.


a wieczorem, po kolejnych ośmiu posiłkach, portretowałam Księżyc.


***

moja przyjaciółka Karolajna Be ma dziś urodziny.
przesyłam wielkie pi, pi, pi.

***

i napisał Ulubiony Doktor.
że nie widzi możliwości zoperowania mnie.
przykre.

czwartek, 23 września 2010

[170]. jesień na Mazurach.

pożyczyłam z car-parku mojego byłego koncernu lanserską furę (biały lakier, brązowa skórka, automat, dwa okna dachowe), zapakowałam Syna i wziuuuuum, w mniej niż trzy godziny przybyliśmy na Mazury.
po drodze mieliśmy dwie przygody:
1. gdy tankowałam, kluczyk za cholerę nie chciał odczepić się od dekielka wlewu paliwa, co sprawiło, że jak już go wyrwałam, to zataczałam się ze śmiechu i rozchichotana płaciłam za paliwo;
2. fabryczna nawigacja poprowadziła mnie do Mrągowa takimi dróżkami, o jakich mi się jeszcze nigdy nawet nie śniło. oczywiście sama sobie jestem winna - wklepałam wybór najkrótszej trasy.

na miejscu przywitała nad sarenka, która grzecznie i długo pozowała do zdjęcia.

a potem zajęłam się jedzeniem ogromnych ilości wszystkiego i przytulaniem nowego mieszkańca - kociczki Marysi.

środa, 22 września 2010

[169]. pet ct.

zrobiłam dziś pet ct.
badanie jak badanie: przez sześć godzin nic nie jemy, następnie się rejestrujemy, zakładamy wenflonik, pani pielęgniarka do naszej butli z wodą mineralną niegazowaną wlewa kontrast, się przebieramy w szatni w ślafroczek, się pozbywając strojów z suwakami i z innymi metalowymi elementami wystrojami jestestwa, przechodzimy do sali z leżaneczką, gdzie pijemy wodę z kontrastem (może do dziesięciu małych łyczków się zmusiłam, później walczyłam z odruchem wymiotnym), wraca pani pielęgniarka i przez uprzednio założony wenflonik dostajemy w kosmicznej (takiej grubej, stalowej) strzykawce izotop, następnie leżymy bezradnie czekając na badanie, pani pielęgniarka zdejmuje wenflonik, po godzinie - jak się izotop rozpełznie po raku - przechodzimy do pomieszczenia, gdzie jest wykonywane badanie.
urządzenie do pet ct jest w sumie takie jak do tomografii. wygląda jak łóżko, które wjeżdża w duży plastikowy łuk.
teraz postępujemy zgodnie z instrukcją pani technik - kładziemy się na łóżeczku, rączki za główkę (kurwa, jak ja nienawidzę tych zdrobnionek i szpitalnego protekcjonalnego tonu per my), kolanka kładziemy wyżej na podstawce, nie ruszamy się. zaczynamy badanko!
badanie trwa koło dwudziestu minut i nie odczuwamy nic prócz zimnego powietrza wiatraków chłodzących urządzenie oraz szumu siłownika przemieszczającego łóżko w odpowiednią stronę do kamery.

po badanku przez sześć godzin unikamy przebywania z dziećmi do lat szesnastu i z kobietami w ciąży, bo czas połowicznego rozpadu izotopu wynosi właśnie tyle.
faktycznie nie powinniśmy przez dwanaście godzin kontaktować się w/w.

oddelegowałam więc Synka na spanie do Cioci Kloci.

***

mam już dosyć leczenia się i badań.
a szczególnie mam dosyć skutków leczenia i wyników badań.

wtorek, 21 września 2010

[168]. rytuał.

oznaką mojego lepszego samopoczucia jest siła do tańca.
właściwie z moją morfologią trudno nazwać te śmieszne ruchy które wykonuję tańczeniem; to namiastka tego, co robiliśmy kiedyś.
piszę robiliśmy - do tańców potrzebuję Syna.
wygląda to tak:
włączamy głośno muzykę i zaczynamy wycinać hołubce, jednocześnie oczywiście śpiewając, zaglądając sobie głęboko w oczy, śmiejąc się i robiąc do siebie miny.

przed operacją tańczyłam z Giancarlem trzymając Go na rękach, w ramionach. podrzucałam Go, kręciłam Nim młynki w powietrzu.
teraz już tak nie robię, bo wyczytałam, że u pacjenta onkologicznego po laparotomii istnieje ryzyko przepukliny i innych smętnych komplikacji.
wolę nie ryzykować.

teraz kręcimy się w zawrotnym tempie, aż padamy na łóżko z zawrotami głowy.
albo podskakujemy w rytm muzyki trzymając się za dłonie.
albo, jak już serce mi bardzo wali i z trudem łapię oddech, staję i obracam Nim w kółko, aż zacznie krzyczeć dławiąc się śmiechem: dość, mam już dość, przestań Mamusiu.

a oto nasza lista przebojów do tańczenia:
1. Ewa Bem - SMS-y
2. Ewa Bem - Jesteś mój
3. Lao Che - Hydropiekłowstąpienie
4. Lao Che - Zaczarowany dzwon
5. Maryla Rodowicz - Kolorowe jarmarki
a uspokojenie tańce - przytulańce:
6. Lao Che - Idzie na burzę idzie na deszcz
7. Kancelaria - Zabiorę Cię właśnie tam
8. Sumptuastic - Kołysanka

uwielbiam te chwile, gdy mam siłę.
uwielbiam.
nawet jeśli jest to ułamek tego, co było.

***

(...)
Na święte przykazania
Narzuciłem wieniec
A o czym szumią drzewa
Lepiej jest nie wiedzieć...
Nie przegonie ręką
Z czoła czarnej chmury
Nie przegonię ręką
Z czoła czarnej chmury

(...)

poniedziałek, 20 września 2010

[167]. praca.

po wytrzebieniu Niemężowym masażem bólu głowy ruszyłam do laptopa w poszukiwaniu pieniędzy na szamotanie się z rzeczywistością.

wytłumaczyłam dziś Synkowi na czym polega moja praca w ramach działalności gospodarczej:
- pożyczam kasę ludziom, którzy nie są w stanie mi jej oddać
- pożyczam kasę od innych ludzi i nie jestem w stanie jej oddać
- robię projekty za które nie dostaję kasy, zaś ażeby mnie dobić -  mój pomysł realizacji jest wdrażany przez tę pieprzoną łachudrę, który zlecił mi opracowanie projektu i obiecał złote góry, a teraz ściemnia że: nie ma kasy bo się musiał przebudżetować/wycofał się inwestor/nastąpiły niespodziewane okoliczności/sam jest chory (cha, cha, cha - ten argument jest dla mnie szczególnie zabawny)
- biorę pieniądze za wykonanie projektów, których nie jestem w stanie skończyć z powodu niekończących się poprawek.

no nikt nie mówił że będzie lekko.

dziś odkryłam genialną płytę "Radio Retro" - zespół się nazywa IncarNations.
gorąco polecam.

wracam rzeźbić w gównie w poszukiwaniu pieniędzy.
parafrazując: praca może i lekka ale umowy brak.
i pieniędzy.

niedziela, 19 września 2010

[166]. aktywnie.

oto mija kolejny dobrze spędzony dzień.
błogo mi.

byłam dziś z Synem i Jaguarem na dwugodzinnym grzybobraniu (uwaga, uwaga! są już gąski!), wróciliśmy, uczyniłam spaghetti z pesto genovese, zjedliśmy, odsapnęłam w pozycji horyzontalnej i pojechaliśmy na rurki z kremem, a potem puszczaliśmy latawca.

teraz odpoczywam w pościeli.
Karolajna Be pożyczyła mi kapitalną książkę.

sobota, 18 września 2010

[165]. Docent.

dziś z Jaguarem skoczylim do Piastowa, gdzie skonsultowałam się z Docentem.

Docent powiedział mnóstwo mądrych rzeczy, znacznie poszerzając mój horyzont.
jestem zadowolona, jak mawia Niemąż, jak mucha w gównie.

z tej okazji - kwiatek.
dla Wojtka H. - za to że mnie pamięta, że mocno mnie wspiera - mimo że jest daleko, bo w Rzymie.
oraz jeszcze raz dla Wojtka H. - za to że dał mi namiary do Docenta.
wielkie, wielkie, wielkie GRAZIE :)

myślę, że jedną z ważniejszych spraw w aktywnym przechodzeniu przez chorobę nowotworową jest weryfikowanie przez pacjenta możliwości leczenia.
nie można polegać na jednym lekarzu.
trzeba zasięgnąć opinii kilku, żeby móc wyrobić sobie zdanie.

szkoda, że nie wiedziałam tego podczas pierwszej wizyty u chemioterapeuty.
szkoda.
może lepiej zniosłabym informację, że nie ma dla mnie żadnej nadziei i że nie ma sensu nawet rozpoczynać chemii.

piątek, 17 września 2010

[164]. plany.

nadal ustalam co zrobić - czy się operować i po co.

***

Syn ma nową rozrywkę: planuje, co będziemy robili, gdy obydwoje umrzemy.
otóż będziemy dobrymi duchami pomagającymi ludziom i będziemy wszędzie i na zawsze razem.
polecimy razem na dach i skoczymy na drzewo, a z tego drzewa na następne i na następne.
- gdy jakieś dziecko zgubi misia, to my go znajdziemy i go oddamy.
- a gdy jakiś człowiek będzie głodny, to my kupimy mu kurczaczka i piciu.
- pójdziemy do lasu pogłaskać sarenki, bo jak będziemy duchami, to one się nas nie wystraszą, choć są bardzo płochliwe.

w ramach wytyczania kierunków Niemężowi przykazałam, że jak już się zawinę stąd, to ma natychmiast (po krótkim opłakaniu niewątpliwej straty, bom największą i jedyną miłością Jego życia) szukać nowej partnerki.

statystycznie rzecz biorąc od wykrycia nowotworu pacjenci żyją dwa lata.
to oznacza, że prawdopodobnie za jakieś półtora roku mnie już tu nie będzie.
drogie hieny, szykujcie się, żebym miała komu Go przekazać w schedzie.

czwartek, 16 września 2010

[163]. sinusoida...

...trwa...

mimo zawrotów głowy, kołatania serca, niechęci do jedzenia i innych takich zdecydowałam się dziś żeby jednak jakoś żyć.

byliśmy na spacerze:
u Babci:

i odwiedziliśmy Niemęża na zajęciach, gdzie udaje kogoś w podobie Jane Fondy:

***

wczoraj rano zapodał mi Niemąż po francusku L'arnacoeur (tytuł po polsku - Heartbreaker, licencja na uwodzenie).
mimo ogólnego fizycznego zgonu chichotałam się z pięć razy niepohamowanie.
bardzo polecam.

a wieczorem obejrzeliśmy Salt - znakomita rola Olbrychskiego, oczywiście cały film sapałam ze zdenerwowania, martwiąc się o Angelinę.
była dzielna.
prawie jak ja.

środa, 15 września 2010

[162]. 50 kg.

właśnie tyle ważę.

a gdzieś tak rok temu ważyłam 62 kg, może nawet więcej.
miałam fajne ramiona, cycki, tyłek, uda.
no, może fałdziocha na brzuchu była za duża - ale teraz wiem, że w tej fałdziosze skrywały się dorodne skurwieloprzerzuty.

***

jestem zmęczona chorowaniem.
zmęczona sobą, swoim ciałem.
zmęczona chemioterapią.
zmęczona lękiem przed nową operacją.
zmęczona leżeniem w szpitalu, rekonwalescencją, o ile przeżyję operację.

jestem zmęczona.
zmęczona tą namiastką życia.

mam ochotę położyć się spać i już nie wstać.
tylko Synka mi żal.

***

nie tak miało moje życie, do kurwy, wyglądać.
nie tak.

***

nie lubię cierpieć.
nie mam w sobie genu pokutnicy.
jestem zmęczona.

chcę spać, chcę przespać to moje zmarnowane życie.
chcę się obudzić zdrowa, gdzieś indziej, będąc kimś innym.


rewind.

wtorek, 14 września 2010

[161]. dąb - dupa.

ząb - zupa.

nie byłam u profesora, zaspałam.
trudno.
jutro pojadę.

całą noc podtrzymywałam w ubikacji pewną spoconą gorączką łepetynę, która opadała ze zmęczenia, miotana konwulsyjnymi bólami swojego korpusu.
dobrze, że sedes sąsiaduje z umywalką...

albo to potężna grypa żołądkowa albo aż tak agresywnie zachowują się wyrastające stałe zęby.


a teraz poję Go miętą i karmię sucharkami.

i zaraz idziemy spać.
jesteśmy obydwoje wykończeni.

poniedziałek, 13 września 2010

[160]. konsultacje u profesorów.

wygląda na to, że nie ma innej możliwości.
będzie laparotomia z wyrwaniem zaskurwielonych jelit i żołądka, oczywiście z jednoczesnym ulepieniem z jelita nowego malusiego, pociesznego żołądeczka.

***

dziewięć miesięcy temu, 13 grudnia 2009, poznałam Niemęża.

osiem lat temu, 13 września 2002, poznałam ojca Synka.

dziś śmeśmaste urodziny obchodzi Ania, przyjaciółka z dzieciństwa.
sto lat...

***

jutro jadę na kolejną konsultację profesorską.
taka oto jest siła Babci B. w docieraniu do największych szpeniów polskiej medycyny.

niedziela, 12 września 2010

[159]. kiełba.

dzisiejszy dzień obfitował w szereg zdarzeń spod znaku kiełbasy, które niczego konstruktywnego w nasze życie nie wniosły oraz niewiele w nim zmieniły.

podczas przygotowywania obiadu poprosiłam Niemęża, żeby przekroił kiełbasę, bo jest zamrożona i nie mieści się w całości w garnku.
zapytał, czy może ją przełamać.
zgodziłam się.
walnął z główki w te dwa zamrożone pęta kiełbasy.
pękły.

wmurowało mnie na kwadrans.

***

po nałożeniu obiadu (kasza perłowa, surówka z selera i jabłka, w/o kiełba), podczas krojenia rzeczonej, niemal narzygałam Synowi do talerza.
uratowała mnie bliskość kuchni i łazienki, gdzie dałam upust swojej potrzebie.

obiad (kaszę i surówkę) zjadłam samotnie, wolałam nie siedzieć w oparach kiełbasy.

***

przez całe popołudnie nie odważyłam się wejść do kuchni, gdzie łypał na mnie mętnym okiem garnek po kiełbasie.
wieczorem Niemąż zmył naczynia po obiedzie.

Niemąż zadowolony z tego, że mógł mi pomóc i, poniekąd, ulżyć, przytulił mnie mocno.
ja, zadowolona z tego, że Niemąż mi pomógł i ulżył w kiełbasianym kłopocie, wtuliłam się w Niego mocno.
a dłonie Jego zapachniały kiełbasą.

w locie łapałam wymiota, starając się nie chlustnąć nim gdzie bądź, a szczególnie - w Niemęża.

***

teraz okazało się, że przeszkadza mi również zapach wełny, więc zdjęłam bardzo modny sweterek na jeden guzik z rękawami nietoperza, najnowszy prezent od Babci B., ponieważ wyczuwam w nim wyraźną nutę niedomytego, zaszczanego, obsranego po pachwiny stada owiec.

sobota, 11 września 2010

[158]. zaczyna się.

wstałam rano, rzygłam.
coś zjadłam, coś zabolało, Niemąż pomasował, rozruszał, nakarmił, kołderką otulił, picia przyniósł.
Syn się ogarnia sam, chodzi po cichutku, trochę Mu poczytałam Doktora Dolittle, trochę pooglądał Cartoon Network, rozegraliśmy partyjkę szachów, Wujeczek zrobił Mu obiad.

ogólnie - drętwa atmosfera spod znaku domowników czujnie przyglądających się mi co robię.

***

piję na poprawę beznadziejnej hemoglobiny chiński preparat Zhenlu.
w smaku jest całkiem podobne do sosu sojowego, ale skoro pomaga Pani doktor M. (tej co pracuje w hospicjum i ma raka), to i mnie pomoże.
w coś przecież muszę wierzyć.

chemia zabija białe krwinki, więc trzeba się podkręcać zastrzykami.
lecą też czerwone krwinki, lada moment trzeba będzie sięgnąć po EPO.
a pewnie przed operacją przetoczą krew.
no nic.
taka karma.

***

humorem dziś nie tryskam.
nudzą mnie chemioterapie, wymiotowanie, nadwrażliwość na zapachy, trudności z jedzeniem, niemoc wynikająca z zatrucia ciała i mózgu, cholerne up and down.

jutro będzie gorzej.

piątek, 10 września 2010

[157]. czwarty wlew.

pojechałam, wlałam.

podyskutowałam.
znowu trzeba zebrać myśli, co robić - medycyna nie stworzyła jeszcze standardów postępowania jak działać w takich przypadkach.
laparoskopia?
laparotomia z resekcją czego się da, z żołądkiem i jelitami na czele?
kontynuowanie z chemiami, czyli jeszcze dwa wlewy, potem zabieg?
teraz zabieg, po tej chemii?

wstępnie termin operacji (lub kolejnej, piątej chemii) został wyznaczony na 1 października.

a tymczasem leżę już w kokonie i zachowawczo podsypiam.

***

ku czci zdychającego skurwiela ukręciłam wczoraj całkiem niesmaczne ciasto.
spód wyszedł gumowaty, masa budyniowa lejąca, a masa z wiórków sucha i trzeszcząca niczym żwir.
błe.

czwartek, 9 września 2010

[156]. wynik tomografii.

gratulować mnie, k.rwa, raz - dwa.

FNH - to zmiany hormonalne, nie mające nic wspólnego z rakiem.
 
©KAERU 2010
Wszystkie prawa zastrzeżone Sałyga