poniedziałek, 31 maja 2010

[52]. Adolf z Photoszopia.

wyrzeźbiłam pierwszego e-Adolfa, częściowo w Photoszopiu, częściowo w Ilusiu.
jak na pierwsze próby w życiu z tymi programami - jestem w miarę zadowolona. Niemąż niby pokazuje mi co i jak robić, ale On operuje skrótami klawiaturowymi i ma duże dłonie, więc mimo wyciągania szyi jak żyrafa nie widzę dokładnie co robi.

***

Giancarlo został wczoraj przywieziony przez tatusia (widać jednak da się) do domu.
jak zwykle śmierdział popielniczką, więc żeby nie obrzygać własnego dziecka, przeprowadziłam kompleksowe czyszczenie: Syn do wanny, ubranka do pralki, torba do wywietrzenia.

Opowiedział jak się bawił w piątek na weselu w Wilczeńcu: skakałem na dworze na trampolinie aż było ciemno, potem upadłem na nos i płakałem z bólu i krzyczałem tatusiu, tatusiu, ale tatuś balował i mnie nie słyszał. różne panie i panowie do mnie podchodzili i ze mną rozmawiali na różne tematy, ale nie wiem o czym. potem była całkiem noc, jakiś pan i wujek przyjechali i zabrali mnie do samochodu i zawieźli do domku tatusia, bo tatuś tak balował do rana, że aż zasnął na weselu i dlatego spać położył mnie wujek Konik, bo tatusia ze mną nie było.
(ommmm... ommmm-om-ommmm... nie, nie denerwuję się, wcale się nie denerwuję, gdyż raka mam i nie mogę się denerwować, więc się nie denerwuję, wcale się nie denerwuję).

jeśli po przeczytaniu powyższego akapitu nurtuje Was pytanie, czy Ojciec Giancarla jest kryptoalkoholikiem / beztroskim bezmózgiem / nieodpowiedzialnym, wiecznym chłopaczkiem, to zawiadamiam Was, że nie musicie się zastanawiać. znam prawidłową odpowiedź, którą się nie podzielę.
a dla mojego ukojenia przyjmijmy hipotetycznie, że taka jest większość mężczyzn i że trafiłam na takiego na podstawie rachunku prawdopodobieństwa.
ktoś przecież musiał, tj. któraś.

***

powiodłam dziś Giancarla i Jego przedszkolnego de-best-frjenda na "Disco robaczki". fabuła dość słaba, ale wspaniała muzyka i genialne tłumaczenia piosenek.

niedziela, 30 maja 2010

[51]. poznajcie Wioletkę.

dziś dorobiłam Adolfowi Wioletkę. Wioletka jest namalowana akrylami na papierze, zeskanowana i następnie podrasowana w Photoszopiu.

sobota, 29 maja 2010

[50]. kreatywnie.

z każdym dniem lepiej oswajam mojego carcinoma i moje liczne metastases carcinomatosae.
do tego stopnia, że już od dobrych kilku dni udało mi się wyeliminować ataki panicznego lęku z powodu zbliżających się napisów końcowych filmu.

każdego dnia analizuję sytuację, tak bardzo wnikliwie jak tylko się da i staram się dojść do wniosków, na których oprę strategię przetrwania.
wstępnie ustaliłam że:
1. nie wytrzymam (psychicznie) lękania o swoje życie i nie wytrzymam zastanawiania się, czy słabnę, jak słabnę i czy widzę już światełko w tunelu
2. trzeba się czymś zająć, żeby mniej myśleć
3. zajęcie musi być wciągające


niewątpliwym atutem choroby jest że mam mnóstwo czasu, mogę więc robić tysiąc rzeczy, które odkładałam na później.

***

inspirowana przytulanką-na-czas-choroby od Niemęża, stworzyłam dziś kilka szkiców przygód Adolfa.





piątek, 28 maja 2010

[49]. o.

przed odpaleniem w zaświaty czynię dobrość i zawiozłam dziś ojcu Syna na weekend, bo jemu nie chce się jeździć taki kawał drogi (pewnie od nas do niego jest inna odległość niż od niego do nas).
a ojciec Giancarla do mnie, że słabo wyglądasz.
kurwaaaaa! a niby jak mam wyglądać?
no jak??

BTW pochwalę się: przytyłam! (ważyłam się dwa dni temu u Odrej, gdy wpadłam w gości do Doroty Pe opowiedzieć Im o tybetańskich ziołach). jest mnie już 54,1 kg! nadal jem wg zasad diety tybetańskiej, ale zmusiłam się do zwiększenia ilości posiłków do pięciu - sześciu dziennie.

czwartek, 27 maja 2010

[48]. cośtam.

dziś do południa miałam raka żołądka, a od popołudnia...

zadzwonili z Centrum Onkologii, że preparaty histopatologiczne (z kliniki gdzie mnie operowano) są tenteges-tamtaramtam, więc dla pewności chcą zrobić własne szkiełka z bloczków, ponieważ gdyż albowiem trą oczy ze zdumienia wpatrując się w mikroskop.

mili państwo, wiedziałam, że jestem oryginalna, wiedziałam, ale żeby aż tak? pfff.

i znowu zacznie się tygodniowo - dwutygodniowe oczekiwanie na wynik badania histopatologicznego, pewnie i też histochemicznego.
niefajnie.

***
byliśmy dziś z Niemężem uczcić święto.

oczywiście tybetańskie zioła wystąpiły w roli głównej, zaś po regulaminowej pół godzinie od wypicia ziół, gdy wjechały na stół warzywa na parze w sosie migdałowym, wyciągnęłam zza pazuchy cielęcinę od Babci B.

zauważyłam, że jestem obserwowana przez kelnera.
pewnie się zastanawiał, co jeszcze, prócz ugotowanego mięsa i ziół w proszku w kieliszku, wyciągnę z torby.

środa, 26 maja 2010

[47]. w przedszkolu.

Powiedziała mi to lala
1. Powiedziała mi to lala i powiedział mi to miś / nie zapomnij, że w przedszkolu, macie święto mamy dziś. / Nie martw się kosmaty misiu i laleczko nie martw się / ja pamiętam o tym dobrze, każde dziecko o tym wie.
Ref. Bo święto mamy jest raz w roku tylko raz, tylko raz. / Czekałem na nie niecierpliwie długi czas, długi czas.
2. Ucieszyła się laleczka i ucieszył się też miś / że pamiętam o swej mamie i o święcie które dziś. / Nie zapomnę nawet wtedy kiedy minie wiele lat. / Bardzo kocham swoją mamę, bez niej nie istnieje świat.

na zdjęciach - Syn z przedszkolnym przyjacielem, wygłupiają się po występach z okazji.


było to tak: pani Zosia  usadziła mnie na wygodnym krześle, pani Karolina posłała mi piękny uśmiech, pani Dyrektor kiwnęła porozumiewawczo głową, a Giancarlo, między nerwowymi ziewnięciami, śpiewał o w/w lali i misiu.
oczywiście spłakałam się jak bóbr.
a w prezencie dostałam laurkę z moją podobizną i kolorowe serce z bliżej nieokreślonego tworzywa.

wtorek, 25 maja 2010

[46]. profetycznie.

nawiedziłam dziś Centrum Onkologii, skoro na Szaserów pan przystojny onkolog zatrzasnął za mną wieko od trumny, spisując mnie na straty.
będąc w stolicy, niejako siłą rzeczy, zjedliśmy obiadek w Biosfeerze, no i, co oczywizda (bo w pobliżu), kupiliśmy ekologiczną paszę od braci Benedyktynów.

w restauracji podsłuchiwałam rozmów przy stolikach.
jakoś nikt nie rozmawiał o zdrowiu, tylko wszyscy o bieżących projektach.
i tak sobie z przyjemnością pomyślałam, że:
1. inni też mają raka, tylko o tym jeszcze nie wiedzą
2. inni też umrą, tylko jeszcze sobie tego wyraźnie nie uświadomili
3. moim atutem jest to, że wiem, że prawdopodobnie w najlepszym razie mam około dwóch lat życia, więc muszę się postarać ich nie zmarnować
4. inni nie wiedzą kiedy umrą, więc nie mają szansy bawić się tak dobrze jak ja.

***

ciekawi pytają, jak jeżdżenie na rowerze.
otóż dziś strategiczna przerwa z dwóch powodów: 1. od wczorajszego jeżdżenia boli mnie kość ogonowa; 2. Niemąż uprawiał jogging wokół roweru, skutkiem czego dziś się popsuł i chodzi zgięty w pół, bez możliwości spionizowania się.
wrócimy więc do tematu roweru jutro.

poniedziałek, 24 maja 2010

[45]. imieniny.

zastanawiałam się, jak będą brzmiały składane mi dziś życzenia.
Babcia B. jak zwykle, była bezbłędna: szczęścia życzę Ci córeczko.

no tak.
przyda się.

niedziela, 23 maja 2010

[44]. zielone świątki.

nie wiem o co chodzi z zielonymi świątkami. serio są aż tak ważne żeby zamykać sklepy?
otóż dziś we wsi sklepy były zamknięte i nie mogłam kupić mięsa na sos do kaszy kus-kus (ę-ą, ach ta tybetańska dieta).
poszłam z Synem na spacer: że do sklepu, że po mięso, że pewnie niejako niby przy okazji kupimy tuzin lizaczków, soczków, lodów, jajek z niespodzianką, misi-gumisi, a tu - dupa blada! sklepy zaparte.

ale za to piwiarnie, bary, kawiarnie i restauracje były czynne.
ich właściciele nie wierzą w Matkę Boską Zielną?


***
leżymy przytuleni w moim legowisku.
Giancarlo dopytuje się, o czym i po co piszę na blogu i prosi, żebym Mu poczytała.

drogi Syneczku (alias pulpecie alias ciputku)!
piszę o nas, żebyś mógł  przeczytać, gdy już będziesz umiał.
piszę na pamiątkę, bo chcę ocalić wspólne chwile.
piszę, bo lubię pisać.
piszę, bo pisanie porządkuje czas.

drogi Syneczku!
piszę do Ciebie też listy na papierze.
listy o tym, co czuję.
o tym, że kocham Cię.
o tym, że jesteś najwspanialszym, najmądrzejszym i najładniejszym chłopczykiem na świecie.


***
postanowiliśmy kupić kota, żeby nas (mnie) rozweselał rozrabianiem.
ja chciałabym leśnego norweskiego, Niemąż - syberyjskiego, koniecznie niebieskiego, Giancarlo - szybko, najlepiej dziś.
macie jakieś sugestie co do rasy i co do płci?

sobota, 22 maja 2010

[43]. eksperyment.

Niemąż rozgniótł w moździerzu śniadaniową porcję tybetańskiego zielska, po czym, ku swojemu i mojemu zaskoczeniu, obsypał nim kuchnię.
uznałam to za znak, aby nie pić porannej porcji błota i wyszli my z doma.

i to był błąd.
dzień przełaziłam ledwo ciepła.
dopiero powrót do domu i wypicie zaległych ziół przywróciło mi równowagę.


a oto parę zdjęć z dzisiejszej wyprawy do Stolicy:
byliśmy, między innymi, w ogrodzie jordanowskim koło Biosfeery.
lubię to miejsce.

piątek, 21 maja 2010

[42]. dziękuję.

- A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść? - spytał Krzyś, ściskając Misiową łapkę. - Co wtedy?
- Nic wielkiego. - zapewnił go Puchatek. - Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.


chciałam Wam podziękować.
po operacji dostałam wiele esów ze słowami otuchy i miłości.
teraz piszecie do mnie piękne listy, interesujecie się co u mnie słychać, odwiedzacie mnie, oferujecie pomoc, szukacie lekarstw, lekarzy, rozwiązań.
chociaż przeważnie nie odpisuję ani na esy ani na maile, to wiedzcie, że bardzo Wam dziękuję za wsparcie.

dziękuję :)

osobne podziękowanie kieruję do Ojca Syna, który, widzę po statystykach, czyta mnie z Danii.
przypomniał mi wczoraj, że dawno temu obiecałam Jemu taniec na weselu Syna.
dzięki za przypomnienie tej obietnicy.
spróbuję dotrzymać słowa!

czwartek, 20 maja 2010

[41]. energia.

jeden dzień picia zielsk od Tenzina i dzieją się cuda.
spałam dwanaście godzin.
wstałam w świetnym humorze, bardzo energetyczna, więc wygoniłam nas na dwór. na spacerze biegłam jakbym była po amfie i miała nie zdążyć na samolot, a Niemąż, idąc statecznym krokiem, powstrzymywał mnie, trzymając za przegub.
czułam się jak balonik na uwięzi.

z okazji mojego nakręcenia odebraliśmy wcześniej Syna i pojechaliśmy do Babci B., gdzie wyzbierałam z Giancarlem do wiaderka wszystkie szyszki w ogrodzie, po czym skoczyliśmy do sklepu sportowego.
iiiiiii... mam rower! śliczny, czarno - srebrny, ze światełkami, pedałami i w ogóle!
ale się cieszę!
od jutra ruszamy na przejażdżki rowerowe!

czuję się nieprawdopodobnie dobrze pod każdym względem. mam niesamowity przypływ energii, pogody ducha, spokoju. chce mi się jeść, nie jestem zmęczona, nie mam problemów gastrycznych, nic mnie nie boli, a teraz, gdy nadchodzi noc, jestem mile zmęczona.

nie wiem, co o tym sądzić.
wydaje mi się, że to niemożliwe, żeby medycyna tybetańska była aż tak skuteczna.
jestem bardzo mile zaskoczona.

(no chyba że to takie ostatnie podrygi).

środa, 19 maja 2010

[40]. badanie terenu.

oto, moi mili, najświeższe doniesienia z frontu poszukiwań ratunku.
byłam dziś u słynnego doktora medycyny tybetańskiej. obejrzał siku, pomacał puls, przepisał zioła w kulkach, powiedział, że moja choroba to nic groźnego i kazał wrócić za dwa tygodnie po kolejną porcję ziół.
you tiger, now you have to relax, no stress, no chicken, no fresh fruits, no juices, no chocolade, no coffee, no hot meals.

wujek gugle mówi, że działają:
- witamina C, 1000 mg, codziennie (ale to zapobiegawczo, więc he-he-he, nie dla mnie)
- preparat TS-1
- sok Noni
- witamina B17 - w Niemczech jest klinika, gdzie podają ją w żyłę.

planuję jeszcze:
- pokazać preparaty histopatologiczne z operacji dwóm sławom patomorfologii, może coś wymyślą innego, niż ten pierwszy;
- pójść na konsultację do dwóch innych mistrzów chemioterapii, liczę, że istnieje jakiś bardziej rokujący schemat podawania chemii od tego z Szaserów.
potem namyślę się, co dalej.

a czas biegnie.
muszę podjąć decyzję o chemioterapii w przeciągu 6 tygodni od operacji.

wtorek, 18 maja 2010

[39]. nie kłam.

jednym z moich najważniejszych odkryć życiowych (w pierwszej dwudziestolatce) było stwierdzenie, że nie należy kłamać.
jeśli jesteś wolny, nie kłam. jesteś wolny, więc nie kłamiesz.

przedwczoraj opowiedziałam Synkowi o tym, jak się nazywa moja choroba, pokazałam kawałek blizny (wcale się nie boję patrzeć, mamusiu, serio).
wczoraj opowiedziałam Mu o tym, że pan doktor powiedział, że nie ma lekarstwa dla mamusi i że nie ma lekarza, który umiałby mnie wyleczyć.
- nikogo nie ma? może zapytaj się jeszcze tatusia, może Andrzeja, może oni znajdą? (Andrzej to mąż pani Opiekunki).


- boję się, mamusiu, boję się, co ze mną będzie, gdy ty umrzesz - szeptał wtulony we mnie, On - nocny mechanik samochodowy, w granatowej piżamce-skafandrze, z Zygzakiem McQuinnem na ramionku.
leżał w łóżeczku, ja - przycupnęłam na kotku-śpiworku. głaskaliśmy się po buziach, ścierając sobie nawzajem wnętrzami dłoni łzy.
- ale ja chcę, żebyś ty żyła.
- żyję dzięki temu, że mnie kochacie aż tak mocno, będę żyć ile tylko dam radę, obiecuję.

nadal pachnie maleńkim dzieckiem.
ma zaledwie 5 lat i 4 miesiące.
jest taki bezbronny.

- ale mamusiu, ty nie jesteś przytulanką jak Adolfek, żeby żyć miłością. niech ktoś cię wyleczy, poszukaj, proszę cię.
szukam Synku, szukam.

poniedziałek, 17 maja 2010

[38]. poniedziałek.

jest poniedziałek, nadal mam raka, jeszcze żyję.
teraz ważę około 52 kg, ale wcinam słoiczki, więc zamierzam wrócić do swojej poprzedniej wagi.

byłam dziś w szpitalu na wizycie u chemioterapeuty, który opowiedział mi o chemioterapii paliatywnej.
że na ten typ raka działa.
bardzo opornie.
że skutkiem ubocznym chemii będą zaburzenia szpiku kostnego, białaczka.
ale że umrę bez bólu, bo są mili i dadzą mi przeciwbólowe leki w syropku i w plasterku.
że zostało, statystycznie rzecz ujmując, kilka miesięcy.
że, krótko mówiąc, spędzę chwilę - dwie w szpitalu na niby-leczeniu i umrę.
że, jeśli chodzi o mój typ raka, to w sumie nie warto podejmować się chemioterapii. tylko się umęczę.

wizytę w stolicy uczciliśmy obiadem w mojej ulubionej Różanej.
ja, Niemąż, Babcia B.
i grobowa cisza.

niedziela, 16 maja 2010

[37]. obiad.

kontynuujemy tradycję niedzielnych obiadów u Babci B.
anonsuję nas, potem jak zwykle zbieramy się w pośpiechu, przyjeżdżamy spóźnieni.
Babcia B. nie lubi spóźnialskich, ale jak zawsze nic nie komentuje.

na stół wjeżdżają kurze schabowe, kiszone ogóry ze śmietaną, tłuczone ziemniaki.
gościmy się.

i, właściwie, jest  n o r m a l n i e, prócz tego że dziś mój obiad jest ze słoiczka dla dzieci od 9 m-ca życia.

***

pamiętacie historyjkę o typie, który miał złotą śrubkę w pępku?

zgodnie z zaleceniem z wypisu, wczoraj, w dziesiątej dobie od operacji, wyciągnęłam z siebie dwie żyłki którymi byłam zszyta.
równo po środku blizny po cięciu cesarskim została we mnie trzecia nić, ta od szycia śródskórnego.
co zabawniejsze - nić jest z supełkiem na wierzchu, więc nie rozpuści się, nie wchłonie - nie ma jak.
a supełek aż korci, żeby go rozsupłać, żeby przed zaśnięciem pomiędolić go między palcami, niechcący zahaczyć o niego paznokciem lub żeby go ciachnąć nożyczkami.

obawiam się, że dupa mi odpadnie, jeśli to zrobię.

sobota, 15 maja 2010

[36]. śmierć.

postanowiłam posprzątać: zaległe dwa segregatory papierzysk, netbook i zewnętrzny dysk.
żebyście nie musieli tego robić po mnie, ja zrobię to za Was.

nie wierzę w chemioterapię, nie wierzę w zaleczenie ani w wyleczenie.
wierzę w przypadek: może się uda, a może nie.
może przeżyję jedną chemioterapię, a może dwie. może nawet dożyję do następnej operacji.

Niemąż mówi, żebym się nie bała, po śmierci musi coś być, 98% ludzkości nie może się mylić.
Wierzę Jemu, bo spędził wiele lat w zakonie i był w seminarium duchownym. Nie może się mylić, nie On.

nie żal mi siebie, że umrę.
żal mi, że zniknę ja, klamerka łącząca Syna, Niemęża, mieszkanie.
żal mi, że znikniemy jako rodzina.
żal mi, że nie wychowamy razem mojego mądrego i dobrego Syna tak, jakbym marzyła: żeby stał się prawym i nieustraszonym mężczyzną. żeby był taki, jak Niemąż - człowiekiem wielkiego formatu, niepospolitą osobowością.

boski, ślepy przypadku, rządź!

piątek, 14 maja 2010

[35]. postanowienie.

z rakiem czy bez, nie mogę przecież wyglądać jak fleja, byłam więc u fryzjera.
moja ukochana Iwonka ostrzygła mnie tak jak zazwyczaj, tj. tak, jak zechciała. lubię to: wchodzę do fryzjera nie wiedząc, z jaką fryzurą wyjdę. tym razem powiedziała, że nie ostrzyże mnie króciutko, bo i tak mam już główkę jak makówkę.
nie lubię nawiązań do mojego wychudzenia, drażnią i kłopoczą.

boki bolą mnie już od rekonwalescencji po operacji. nie można tyle w domu siedzieć!
po fryzjerze sterroryzowałam Niemęża i pojechaliśmy do Babci B., dowiedzieć na co jestem chora wg dzisiejszych badań kliniki.
potem, trochę podstępem, udało mi się Go namówić na zakupy w centrum handlowym.

a teraz odpoczywam w pościeli, obłożona kanapkami, herbatką, książką.
misja spełniona :)


aha.
ciekawi niech wiedzą: rak żołądka.
będzie dobrze, tak postanowiłam.



chyba dobrze.

czwartek, 13 maja 2010

[34]. a jeśli.

drżą usta, kapią łzy, żyłka w brzuchu się napina, wpycham się nosem, jak pies, w ramiona Niemęża.
schowana, wtulona, pytam, czy umieram i jak mam to poznać.
- jeśli czujesz, że umierasz, to tak jest.

byliśmy dziś na spacerze - od domu do staregu rynku, przystanek na ławeczce na placu, w drodze powrotnej odwiedziny w sklepie spożywczym, powrót do domu.
w spodniach do modern jazzu naciągniętych pod pachy, crocsach, zimowych podkolanówkach, podkoszulce z długim rękawem i polarowej kamizelce.
z trudem łapię oddech. bolą szwy. mam zawroty głowy.
idę, kroczek za kroczkiem. idę.
sukces.

a jeśli umieram, to co będzie dalej.
będę was odwiedzać, może straszyć, może drżeć listkami bzów w bezwietrzną pogodę.
będę wróbelkiem na parapecie, może kamykiem w bucie, może chmurą w kształcie dinozaura.

- zastanów się Maleństwo, czy jesteś szczęśliwa, czy chcesz coś zmienić.
nie chcę.
zdecydowanie nie chcę.


***


zapytałam dziś Syna, kim chce zostać, gdy będzie dorosły.
odparł: dziadem, któremu kot nasrał na głowę.
absurdalny ma humor. po mamusi.
albo po Babci B.

środa, 12 maja 2010

[33]. badanie histopatologiczne.

ta-dam!
jest wynik badania podrobów!
i wynika z niego, że nie wiadomo co wynika.
(podczas operacji była zrobiona tzw. intra, z której również nie wynikło nic jednoznacznego).


wnioskuję więc że jestem zdrowa, skoro nie wiadomo czy to rak żołądka czy jajników i na co się przerzuca.

teraz trzeba poczekać kilka dni na wynik badania histochemicznego, może wnioski będą mniej enigmatyczne.

wtorek, 11 maja 2010

[32]. higiena.

przygotowując bjuti kejs  do szpitala, rutynowo włożyłam do niego to, co zawsze wrzucałam jadąc w delegację: szczotka i pasta do zębów, turystczne opakowania szamponu i płynu pod prysznic, szczotka do włosów, mleczko i płatki do umycia twarzy.


wieczorną porą, gdy nadszedł czas na mycie się (zaleca się pacjentkom szykowanym do operacji dokładny prysznic wieczorem i następnego dnia rano), jakież było moje zaskoczenie, gdy zobaczyłam co się dzieje na sali przedoperacyjnej! 
pani z Płocka, przycupnąwszy na łóżku, cięła paznokcie.
pani po skosie, po wysuszeniu włosów suszarką, kremowała po kolei każdą część ciała innym preparatem, począwszy od worków pod oczami.
pani spod okna wcierała krem naprzemiennie, raz w łokcie, raz w ramiona, raz w pięty.
a każda z sześciu pacjentek spędziła pod prysznicem co najmniej pół godziny (mierzyłam im czas, tak).


dla porządku, ja, siódma, jako ostatnia weszłam do łazienki i odkręciłam kran od prysznica, obficie lejąc wodę w różne strony po kabinie.
zdecydowałam, że umycie się następnego dnia rano przed operacją będzie wystarczająco wystarczające.
umyłam zęby.
niewyposażenie się w dziesiątki słoiczków z kremami uznałam za normalne zachowanie w tej przejściowej sytuacji, można powiedzieć poniekąd - krótkotrwałej wizycie.
zakręciłam kran prysznica.
poszłam usiłować spać.

poniedziałek, 10 maja 2010

[31]. htz.

przed operacją guglałam informacje o skutkach usunięcia przydatków czy macicy.
zastanawiałam się, jaką będę kobietą, gdy w dniu operacji, mając 34 lata, zacznę menopauzę i na zawsze stracę ochotę na seks.

a teraz jestem bez suplementacji hormonalnej. i prawdopodobnie pozostanę bez niej przez cały czas trwania chemioterapii, czyli nie wiadomo ile czasu.

owszem, łatwo się wzruszam, przejmuję byle czym, pocę (te słynne uderzenia gorąca starych, wąsatych bab), ale na szczęście ogień jest.
uff :)


(więc uszy do góry i nie wierzcie Wujkowi Gugle - nawet jeśli mądrzy się w serwisie medycznym).

niedziela, 9 maja 2010

[30]. buddyzm.

od czasu operacji żyjcie nabrało niespotykanych dotąd kolorów.
w nocy śnią mi się spacery po wiosennych górach, napotkanie ślicznego źrebaczka o manga-wzroku, kolorowe i zabawne historie, które dają spokój i siłę.

całkiem nieplanowanie jestem szczęśliwa.
a tak na serio, to powodów do radości jest wiele: nie tylko umiem wstać sama z łóżka na siku - od dziś daję radę spać na dowolnie wybranym boku, w domu zaś jest dużo miłych gości, którzy wspaniale okazują swoje serce.
dla mnie najmilsze jest, że  Niemąż godzinami masuje mnie, usprawniając krwiobieg, dając mnóstwo energii i jeszcze więcej czułości i miłości, a Synek ostrożnie głaszcze i całuje.
jestem szczęśliwa jak mucha w gównie.

tego i Wam, mimo absurdu mojej sytuacji, życzę.

sobota, 8 maja 2010

[29]. psik!

czytaliście kiedykolwiek przeciwwskazania na ulotkach czopków albo tabletek przeciwbólowych?
żadne nie nadają się dla zawodników po operacjach żołądkowych czy z problemami dwunastnicy, nie wspominając o laskach, które mają wycięte wszystko, co się dało, bo reszty się nie dało, bo zbyt przeżarta przez raka.

Babcia B., jak Adam Słodowy, jak Wujek Dobra Rada zna sposób i na takie historie: krótki telefon do Kogo-Trzeba i temat załatwiony.
na noc wypiłam pięć psiknięć, które dały mi kolorowe wizje i miłe kołysanie półkul.

piątek, 7 maja 2010

[28]. sen.

jest lepka od przerażenia noc. biegnę, czuję jak biegnę i że brak mi tchu. nie dam rady biec dłużej, jeszcze chwila i noc mnie pożre, rozgniecie mnie. mnie - niepotrzebne włókno pleśniejącego mięsa.
moje stopy ślizgają się po bruku wśród wąskich, krętych uliczek nieznanego, ohydnego miasta.
latarnie są wyłączone, tylko księżyc słabo oświetla fasady obskurnych kamieniczek.
uciekam, biegnę, tak jak inni boję się.
boję się tak jak i inni się uciekam, pomiędzy nimi, upadam, wstaję, uciekam..
uciekam, uciekamy przed niewypowiedzianym, ale tak dobrze znanym lękiem, który goni nas, który zaraz dopadnie, brak mi tchu, brak mi sił.
kto pierwszy się potknie, kto pierwszy nie zauważy nierówności chodnika, kto pierwszy, kto pierwszy


budzę się.
jestem w domu, w moim domu, w domu przepełnionym miłością, zapachem świeżo zerwanego bzu, ciepłem satynowej pościeli.
Babcia B. krząta się w kuchni, gotuje krupnik, rozdrabnia dla mnie sucharki.

tym razem uciekłam.

[27]. wypis.

(...) rak żołądka lub jajnika. Liczne przerzuty. (...).








profesor zgodził się na wypisanie mnie dzisiaj.
i nie, że to czas na wypis, bo tryskam zdrowiem, o nie-nie-nie.
pewnie zgodził się, bo pacjentki mu się nie mieszczą na oddziale, łóżka są już poustawiane na korytarzach.


więc: EWAKUACJA!

[26]. dum spiro.

od wczoraj umiem sama ponieść się z łóżka i pójść zrobić siku.
zjadłam kilka łyżeczek obrzydliwego kleiku.
panie pielęgniarki umyły mnie.
grałam w farmville.


w ipodzie sączy się rmf classic, koi mnie i izoluje od szpitala.


żyję.
jestem szczęśliwa.






Babcia B. namawia, żeby po wyjściu ze szpitala zamieszkać razem.
nie chcę.
chcę być u siebie.
o ile tylko chemia na to mi pozwoli, będę chciała mieszkać tak jak mieszkam, z Synkiem i Niemężem.
oby.

czwartek, 6 maja 2010

[25]. po.

zajrzyjcie państwo jaki interesujący przypadek - profesor ginekologii zarekomendował rzut oka w moje wnętrze szwadronowi stażystów podczas kwalifikacji przedoperacyjnej.
przypadek aż tak interesujący, że zoperował mnie sam - osobiście ten właśnie ów profesor i jako pierwszą.
cóż za zaszczyt, kufa-ja-pierdolę.


po operacji.
po pierwszej nocy w sali pooperacyjnej.
po pierwszej nocy w sali ogólnej.
po sondzie.
po cewniku.
po drenie.
prawie może nawet po raku, gdyby nie oczekiwanie na wynik badania histochemicznego.


sączą się kolejne kroplówki przeciwbólowe, tramal, ketonal, paracetamol, dolargan, cośtam, kolejne antybiotyki, kolejne leki.
leżę i czekam, a większość podrobów wycięta.
pewnie profesor zje w pasztecie.

poniedziałek, 3 maja 2010

[24]. jestem.

14:00.
przybyłam.
jestem.


w szpitalu.

oto leżę w towarzystwie uroczych pięciu pań w wieku różnym, zapijam duphalac kolejnym litrem wody niegazowanej.
okazuje się, że tym paniom, tak jak i mnie, nic nie jest.
zabawne.
konwersujemy o stolcu i o urodzie mundurowych ginekologów - onkologów.

łóżko mam kiepskie, bo nogami vis a vis drzwi, no ale potraktujmy to jako dobry omen ;)


20:00
życie towarzyskie spod znaku puszczania gazów kwitnie.
po bisacodylu latamy co chwila do ubikacji.
pani pielęgniarka wydała fizelinowe, przezroczyste zielone piżamki na jutro rano i przedstawiła jutrzejszy harmonogram kwalifikowania nas do operacji.
od jutra będę całkowicie off line, bo każą oddać do depozytu wszystkie rzeczy, włącznie z telefonami komórkowymi.

[23]. poszłam.

kochani,
ubierajcie się ciepło, jedzcie śniadania i obiady, myjcie po posiłkach zęby, nie obgryzajcie paznokci, nie siedźcie za długo przed kompem, bądźcie dla siebie mili i opiekujcie się sobą wzajemnie.


mimo że nic mi nie jest, to jednak przejdę się na tę operację.












zaraz wracam!

niedziela, 2 maja 2010

[22]. wigilia.

dom ogarnięty, lodówka zapełniona, Syn wykąpany, kwiaty podlane, pranie rozwieszone, testament spisany, samochody wysprzątane, śmieci wyrzucone.
torba spakowana (piżamki, podkolanówki, crocksy, ipod, komórka, ładowarki, dwie grube książki, bjuti kejs, ręcznik, przytulanka).
jestem gotowa.

po rozegraniu rytualnej partii szachów, przeczytaniu bajeczki i wycałowaniu mamusi Giancarlo poszedł spać.
oto nastał czas dorosłych.
rozkręcamy więc z Niemężem okolicznościową imprezę z muzyką i alkoholem.
Trwaj, chwilo, trwaj.

sobota, 1 maja 2010

[21]. porządki.

sprzątam przed pójściem do szpitala.
zamówiłam na czwartek, co prawda, panią do sprzątania, ale wolę przed jej przyjściem wysprzątać: - no kochanie, ja lubię u ciebie sprzątać, kibel masz zawsze czysty, nie jest zaszczany, koszul do poprasowania niestety dużo, ale przynajmniej praniem pachnące, a nie jak u ludzi - że każą mi brudne szmaty prasować. o, widzę że znowu bałagan u małego w pokoju - mogłabyś częściej tam sprzątać, no jak ja mam odkurzać, zastanów się.

więc sprzątam. sprzątam, zastanawiam się i podróżuję w czasie.
w łazience oglądam wyjmowany kafelek, za którym od trzech lat mieszka Pan Pająk Z Rodziną.
domostwo Pana Pająka Z Rodziną zaistniało z konieczności - przy każdorazowym wchodzeniu do łazienki, wielki, tłusty czarny pająk uciekał w nieznanym kierunku, wzbudzając w Synu przerażenie.
oswoiliśmy więc niespodziewane kontakty z fauną poprzez historyjkę o przemiłym Panu Pająku i jego równie milutkiej rodzinie.
po kilku takich gawędach o pająku Syn zaczął kucać przed wanną i nawoływał teatralnym szeptem przez szparę między kafelkami: Panie Pająku, pan się nie boi, ja się pana już nie boję, może pan wyjść, pozwalam.

w kuchni znajduję na terakocie zaschniętą plamkę ciemnoczerwonej farby - ślad sprzed dwóch lat po malowaniu domu przez pana Andrzeja.
dywagacje nad ohydą koloru wybranej przeze mnie farby podkreślał przekleństwami, które słał pod adresem ściany (ale ta kurwa kiepsko kurwa chłonie, kurwa) i żartami o pomalowaniu Synowi ptaka.
po zdjęciu folii malarskich z podłóg, pan Andrzej nie zauważył, że zostawił na ziemi tackę z bordową farbą, co skrzętnie wykorzystał pies, pakując się do tacki czterema łapami, po czym z typową jamniczą złośliwością przespacerował się skrupulatnie po całym mieszkaniu, wcierając farbę w fugi i nierówności parkietu i terakoty.

i tak oto jadę po mieszkaniu na szmacie, jednocześnie przemieszczając się w czasie.
nawet miła ta majówka.
 
©KAERU 2010
Wszystkie prawa zastrzeżone Sałyga