wtorek, 30 listopada 2010

[226]. obiecuję.

kóregoś dnia zbiorę się i pojadę do lekarza po radę i pomoc.
a na razie nie mam siły.
wracam leżeć.

poniedziałek, 29 listopada 2010

[225]. biało.

ładnie się zrobiło.

co do reszty - bez zmian:
jedzenie i trawienie są okupione potwornymi bólami i odruchem wymiotnym.
do tego mam dreszcze i jakieś takie dziwne drżenia dłoni.
że nie wspomnę o gigantycznym zmęczeniu.

niedziela, 28 listopada 2010

[224]. wrażenie.

mam wrażenie, że z każdym dniem czuję się gorzej i gorzej.

liczę na eutanazję.
Babcia B. mówi, że się nie doczekam.

szkoda.

sobota, 27 listopada 2010

piątek, 26 listopada 2010

[222]. numerek.

ładny numerek posta, prawda?

***

zrobiłam usg na okoliczność całodobowo bolącego czegoś.
bolące coś boli kolejny tydzień, a usg nic nie wykazało.
być może to zrost jelit.

***

szalik zaczęłam dziś dziergać na drutach.
mam nadzieję, że przed końcem zimy skończę.

czwartek, 25 listopada 2010

[221]. zespół.

dziś postawiłam diagnozę.
jak przystało na osobę z wyciętym żołądkiem mam zespół.
wczesny zespół poposiłkowy.
uciążliwe.

***
wspomnienie jesieni...

potrzebuję pojechać na Mazury.
i tego się chwytam.
muszę stanąć na nogi żeby mieć siłę tam jechać.

środa, 24 listopada 2010

[220]. depresja cd.

Jedynie, ukochana, błagam twej litości
Z głębi przepaści mrocznej, gdzie serce me kona!
Wszechświat to czarny, na nim z ołowiu opona,
Tam przestrach i bluźnierstwo nurza się w ciemności.

Słońce bez żaru nad nim wznosi się pół roku,
Drugie pół roku ziemię okrywa noc czarna;
Jest to kraj bardziej nagi niż ziemia polarna;
Ni zwierza, ni zieleni, ni drzew, ni potoku!

I nie ma zgrozy większej, straszniejszej na ziemi,
Nad zimną srogość słońca z blaski lodowemi
I ową noc bezmierną wiecznego chaosu

Zwierzętom najpodlejszym zazdroszczę więc losu,
Bo sen je w odrętwiałość bezmyślną spowija:
Tak z wrzeciona się czasu wolno nić odwija!


to oczywiście Baudelaire, De profundis clamavi.

i śliczny rysuneczek z jednego z moich ulubionych blogów:
może odkopię kredki i sama coś narysuję.
jakąś szaro-buro plamę.

siebie.

wtorek, 23 listopada 2010

[219]. stan.

nie wiem jak to nazwać.
chyba najtrafniej będzie: depresja.

bo:
- mój organizm zrobił mnie w wała i zachorował, teraz niby ozdrowiał, ale przecież wszyscy wiemy, że takie rzeczy to tylko w Erze.
nie lubię siebie za tę chorobę.
nie lubię swojego życia.

i błagam, nie piszcie słów pocieszeń, nie o to chodzi.

***

Syn podjął dziś rozmowę o metanauce na przykładzie Niemęża.
- a skąd Wujek tyle wie? jak się dowiedział, że coś można wiedzieć? skąd naukowcy mają wiedzę?

moja krew!

poniedziałek, 22 listopada 2010

[218]. amok.

coś się pojebało organizmu memu.
nie spałam w nocy z wczoraj na dzisiaj, nie udało się zlokalizować wyłącznika systemu.
nie pomogło słuchanie muzyki poważnej, magazynu dla rolników, tulenie się do podusi, jedzenie lodów ananasowych.

myślałam, że może zdrzemnę się po jedzeniu (którymś z).
chuj!
albo po spacerze/masażu/prysznicu/rozwieszeniu sieśmastego prania.
chuuuuj jak stąd do tamtąd!

przenalizowałam to, co zjadłam i wypiłam, z lekami włącznie.
brak podejrzanych.
wysnułam więc koncepcję zaburzonego bilansu energetycznego.
nie wiem co to, ale brzmi naukowo - przyznacie sami.

niedziela, 21 listopada 2010

[217]. wysiłek.

nadludzkim wysiłkiem zmusiłam się dziś do opuszczenia domu.
pojechaliśmy na obiad do Babci B.
warto było się zmusić.
niebo pokryte było takimi pięknymi chmureczkami.

***

ważę 40 kg.
ledwo daję radę stać, z wysiłku kolana wyginają mi się do przodu.

odruch wymiotny nadal ma mnie za nic, chociaż nie jest już tak wściekle częsty i zajadły.
do tego potrafię jednocześnie mieć czkawkę, napad wielokrotnego kichania i atak kaszlu.

system neurologiczny zwariował.

***

po prawie półtora tygodniowej nieobecności, wieczorem wrócił do domu Giancarlo.
mój Synek.
moja miłość.

umyłam Go, zapakowałam do łóżeczka, miałam zacząć czytać, a tu hyc! i gulp, gulp, gulp - odruch wymiotny.
- mamusiu, miej ten odruch, ja będę Cię masował po pleckach.
- idę do łazienki, minie mi i wrócę czytać - odpowiedziałam.
drep - drep. wypełzł z pościeli, przyszedł za mną: jesteś chora, przyszedłem Cię potrzymać za rączkę. mogę trzymać delikatnie albo ściskać, jak wolisz?


pytam retorycznie: czy On mi kiedyś wybaczy, że dźwiga takie brzemię z dzieciństwa?

sobota, 20 listopada 2010

[216]. tak.

próbuję się dźwignąć.
ciężko.

niewyobrażalnie ciężko.

sobota, 13 listopada 2010

[215]. buee.

rzygam od wtorku, non stop - co kwadrans, co godzina, co pół godziny.
cyrk.
relanium nie pomogło, oxazepam nie pomógł, ani zofran ani inne leki przeciwwymiotne.

wtorek, 9 listopada 2010

[214]. kosiarka.

pojechałam na wlew, a tu dupa.
polali NaCl z jakimiś dodatkami, a następnie powiadomili, że chemii nie będzie, bo pan aptekarz - rozpuszczacz cysplatyny wziął już teczkę pod pachę i wybył.
więc pytam się: po jakiego wała rejestracja umawia wizyty na popołudnie, skoro jest wiadome, że popołudniami aptekarz daje dyla?
nic to - jutro rano będzie wlew.

tymczasem czekanie, nastawienie się na akcję oraz jej dzisiejsze odroczenie sprawiły, że do reszty osłabłam psychicznie.
pobrałam więc od Babci B. oxazepam.
łyknę jutro jego ćwiartkę albo połówkę, bo już nie mam siły napinać się żeby się ogarnąć.

mam stany lękowe przed chemioterapią, a dokładniej - napady paraliżującego przerażenia, które oprócz rzucania się na mózg, rzucają się oczywiście na ciało, powodując różnorakie silne bóle, co potęguje z kolei doznania psychiczne.

było to do przewidzenia.
w sumie i tak dużo czasu utrzymałam się w ryzach bez wspomagania.

poniedziałek, 8 listopada 2010

[213]. awaria.

łeb mi wysiadł z powodu jutrzejszej, piątej chemii.
przerażenie wzięło górę.

jestem małą, chudą, bladą dżdżownicą.
już za chwilę rozszarpie mnie na kawałeczki ostrze nadjeżdżającej kosiarki.

łaaaaa...

niedziela, 7 listopada 2010

[212]. rurka na spacerze.

pojechaliśmy dziś do stolicy, gdzie rozdzieliliśmy się przechodząc do zajęć w podgrupach.
ja i Syn ruszyliśmy do sklepu z zabawkami, bo się Synu przypomniało, że jak szłam do szpitala, to obiecałam, że o ile wyjdę (żywa), to kupię Mu kolejnego Bakugana.
niestety cztery stojaki z Ben10 oraz ściana pudełek Lego Atlantis zachwiały Jego niezłomnym pragnieniem, więc Bakugana nie kupiliśmy.
pochodziliśmy sklepowymi alejkami dyskutując o kompulsywnych zachowaniach konsumentów ulegających wpływom reklamowo-marketingowym na przykładzie jednego z ich przedstawicieli, czyli pewnego chłopczyka lat niedługo sześć.
ostatecznie kupiliśmy małą paczkę Lego PowerMiners, która ukoiła skołatane nerwy latorośli (przecież jeśli ja coś każę ci kupić kochana mamusiu musisz to kupić bo ja tak chcę, tylko jeszcze nie wiem na co mam się zdecydować).

ale ja nie o tym.

drodzy rodzice, pamiętacie jak wybieraliście się na spacery z Waszymi pociechami?
przeżywam déjà vu, tyle że nie z dzieckiem, a sama ze sobą.
w mojej torbie ponownie mieści się: ciepłe piciu w termosie, wór chrupek kukurydzianych, banan, obrane i pokrojone jabłko, batonik, ciasteczka.

szczęściem nie muszę jak na razie nosić pieluch i mokrych chusteczek.

sobota, 6 listopada 2010

[211]. norma.

wiem, że o tym ględzę do urzygu, ale muszę i będę. potrzebuję.
otóż osiągam pewien rodzaj równowagi.
nie ma ona nic wspólnego z tym, jak dotychczas żyłam, ale jest nieźle.

nie spałam w ciągu dnia.
nie zasłabłam podczas kąpieli.
uczyłam Giancarla pisania, czytania, liczenia i angielskiego i nie straciłam cierpliwości.
nie wypadło mi jelito do wc.
prawie nie boli mnie już szyja (szczególnie jak łyknę osiemnaście kropli Tramalu; czemu osiemnaście? bo to dawka przeznaczona dla dzieci lat 11, czyli osób ważących 45 kg, znaczy się tyle co ja).
ugotowałam dwudaniowy obiad, a Syn zjadł cały talerz kremu z zielonego groszku z grzankami, proszę o oklaski.
ani razu nie zatkałam rurki (no dobra, tylko raz wieczorem, cząstką mandarynki, więc to się właściwie nie liczy).

ponadto przeczytałam najświeższe wydanie FocusaNewsweeka i Wprost.
tak więc nie dość, żem sprawnie działająca fizycznie, to również intelektualnie jestem szprycha.

***

moje myśli natrętnie krążą wokół nowych członków naszego domu.
ma być kot i ma być pies.
co do kota to jakoś straciłam pomysł, jaki ma być pod względem osobowości.
jeśli chodzi o psa zafascynował mnie charakter doga kanaryjskiego.
a Niemąż chciałby owczarka niemieckiego.
a Giancarlo zgadza się na każdego psa, byleby nie miał długiej sierści.
no i mówił mi, że trochę boi się kotów.
więc może kot nie, tylko sam pies?
no nie wiem, nie wiem.

piątek, 5 listopada 2010

[210]. rurka.

nowa rurka, jak to fachowo ujęła Babcia B. - z powodu zmienionych warunków anatomicznych - stwarza problemy.
otóż połknięcie choćby maleńkiego kęsa czegokolwiek (jabłka/mięsa/bułki) bez polania przed-w trakcie-po dużą ilością picia skutkuje makabrycznie bolesnym zatkaniem się.
gdy rurka się klopsuje, wyję z bólu łapiąc rozpaczliwie powietrze i toczę pianę z pyska, kręcę młynka rękami, zwijam się w kłębek oraz rzucam kurwami.
remedium stanowi intensywne klepanie po plecach, tak aby odblokować rurkę.

mam już odbite plecy od walenia.

***

wczoraj zatkałam się kawałeczkiem jabłka.
popicie go nie pomogło.
ani popicie picia większą ilością picia.
byłam sama w domu, nie było nikogo do kogo mogłabym dopełznąć błagając o ratunek.
postanowiłam uratować się sama.
nieoceniona okazała się być wielka warząchew, której zwyczajowo używam do mieszania bigosu.
kilka ciosów w plecy drewnianą łychą odblokowało rurkę.

w związku z powyższym rozpatruję możliwość noszenia w torebce utensyliów kuchennych, którymi w razie potrzeby mogłabym się na ulicy pierdolnąć w plecy - bo przecież nie będę zaczepiać przechodniów charcząc prośbę czy mógłby mnie pan postukać po plecach, ponieważ nie mam żołądka.

czwartek, 4 listopada 2010

[209]. repryza.

fryzurę u Iwonki podrasowałam, różnych różów MAC Cosmetics na wybrane części twarzy nałożyłam, wskoczyłam w botki z fioletowego zamszu na niebotycznym obcasie i pojechałam do Ulubionego Doktorka.

docenił.
coś o niezłej lasce powiedział.

***

zważyłam się na szpitalnej wadze.
ledwo - ledwo 46 kg.
masakra.

dobrze, że Niemąż uwielbia chude.
(a przynajmniej miło z Jego strony że tak mówi).

***

ponieważ, jak pamiętacie, nie ma ustalonych zasad leczenia raka żołądka popartych badaniami, w dalszym ciągu moje leczenie opiera się na połączeniu doświadczenia chemioterapeuty, moich pomysłach i determinacji oraz na cierpliwości finansowej Babci B.

po wymianie informacji na temat przebiegu operacji, po zachwytach nad regresem choroby, po jałowych spekulacjach co było przyczyną aż tak potężnego ustąpienia choroby, ustaliliśmy, że decyduję się na jeszcze jedną, maksymalnie dwie chemie, a później będę tylko monitorowana na okoliczność wznowy.

czyli do końca roku powinno się udać skończyć leczenie.

***

na do widzenia wyznałam Ulubionemu Doktorowi miłość.

powiedział, że mam napisać na blogu, że Go kocham, więc piszę:

KOCHAM PANA,
PANIE JANUSZU.

i BARDZO DZIĘKUJĘ.

środa, 3 listopada 2010

[208]. konfrontacja cd.

no dobra, przyznam się: życie mnie zaskoczyło.

jakoś nie wpadłam na myśl, że po operacji będę mieć inny zakres możliwości fizycznych niż przed.
owszem, znam pojęcie rekonwalescencji, ale nie spodziewałam się, że to będzie wyglądać tak ciężko.
miałam inne wyobrażenia o sobie.
że dam radę ogarniać siebie, dom, dziecko, Niemęża.
że będę w stanie funkcjonować co najmniej tak jak przed operacją.
niestety.

zaś sedno sprawy tkwi w tym, że fisis nie nadąża nad oczekiwaniami psyche, a psyche wysiada, gdy fisis nie nadąża.
pętla.

wtorek, 2 listopada 2010

[207]. konfrontacja - bis.

nie jestem chyba jeszcze gotowa żeby podzielić się ze światem odkryciami na swój temat.
bez złudzeń: nie są to wspaniałe rewelacje, którymi chciałabym się chwalić na lewo i prawo.
oględnie rzecz ujmując: jestem bez formy.
bez jakiejkolwiek formy.

jedyne co mi jak na razie jeszcze w miarę dobrze wychodzi (o ile nie wyję z bólu szyi) to leżenie i oglądanie kolejnych sezonów Gotowych na wszystko.
żałosne.

poniedziałek, 1 listopada 2010

[206]. konfrontacja.

przyjechał Jaguar, mój licealny przyjaciel.
przywiózł zdjęcia z czasów szkoły.
oglądamy.
wzdycham - jaka ja wtedy byłam szczuplutka...
panowie zerkają na mnie zezem znad zdjęć i na raz parskają śmiechem.
nie wiem czemu.
 
©KAERU 2010
Wszystkie prawa zastrzeżone Sałyga