wtorek, 31 sierpnia 2010

[147]. napad.

napadło mnie malowanie i rysowanie.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

[146]. nie tak dawno.

nie tak dawno czekałam w emocjach na dotarcie do Polski pierwszej porcji japońskich tabletek, a dziś - odebrałam z Urzędu Celnego kolejną paczkę.

nie tak dawno moje życie nie miało nic wspólnego z rakiem, a cały mój wysiłek szedł w zapewnienie dobrobytu rodzinie Agnellich.
a dziś...
a dziś złożyłam wizytę na zakładzie, z którego odeszłam w maju 2009 roku, a w którym przepracowałam niemalże dziesięć lat.

wyjście z korporacji było decyzją, z którą się nosiłam wiele czasu.
męczył mnie brak perspektyw, brak możliwości rozwoju, ociężałość w działaniu, procedury i wewnętrzne formalności.
być może, w rzeczy samej, męczył mnie już wówczas nowotwór, a ja nie mając tej świadomości, zrzucałam ciężar na to, co wydawało się być przyczyną.

prowadzenie działalności gospodarczej jest wyzwaniem, szczególnie gdy przyszło się zmagać z chorobą. jednak, mimo wszystko, jestem zadowolona, że tak zrobiłam.
oczywiście szkoda, że nie otrzymuję comiesięcznej wielozerowej pensji; szkoda, że z pieniędzmi miewam bardzo krucho; szkoda, że Skarbowy chce rozliczenia VAT-u.
trudno.
kredyty, delegacje, prezentacje, służbowe kolacje, integracje i rozpasany konsumpcjonizm przekazałam w schedzie młodocianym japiszonom.

dokonując tak trywialnego wyboru zyskałam czas dla siebie, dla Giancarla, Niemęża.
pozbyłam się wielu niepotrzebnych stresów.
zostały znajomości, wspomnienia, no i - doświadczenie.

... a wszystko działo się nie tak dawno...

niedziela, 29 sierpnia 2010

[145]. grzybobranie.

pojechałam dziś z Syneczkiem w nasze ulubione jesienne miejsce.
połaziliśmy ze dwie godziny, znaleźliśmy trochę kurek, prawdziwka, sześć podgrzybków.
potem rysowaliśmy literki na piaszczystym dukcie.
i Giancarlo narysował tulipana dla mamuni.
zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie z małpimi minami.
i pojechaliśmy przekazać nasze pierwsze w tym sezonie grzyby Babci B., żeby je zamarynowała.
...ale się zmęczyłam, ech.

sobota, 28 sierpnia 2010

[144]. znowu.

i tak to wygląda - wlew, tydzień siedzenia w kokonie pościeli, reaktywacja.
wróciłam dziś do świata żywych, aczkolwiek bez szału - muszę co chwila odpoczywać, bardzo łatwo się męczę.

dzień wyglądał następująco: śniadanie, przerwa na poleżenie i naukę czytania Synka.
obiad, przerwa na poleżenie i pogmeranie w ziemi na Frontjerwilu, drzemka.
kino (Dzwoneczek i uczynne wróżki - nie wierzcie, że to bajka dla dziewczyn - wybrałam się z dwoma chłopaczkami i oglądali z przejęciem, ja nawet miałam ze trzy chwile wzruszonego chlipnięcia).
wizyta u Babci B., odpoczynek u Babci, apteka (Neupogen!), zjazd do bazy, odpoczynek.

a potem zaszalałam.
położyłyśmy z przyjaciółką Karolajną Giancarla spać i ruszyłyśmy do WOOKa.
kupiłyśmy na wynos same niezdrowe rzeczy i wróciłyśmy do domu je pożreć.
zapiłam całość wielkim kielichem cydrowego wina.
powinnam teraz w worku pątniczym położyć się krzyżem pod kościołem i wołać niebiosa, ukarzcie mnie!
ale w dupie z tym.

i znowu leżę, znowu odpoczywam. Niemąż zaparzył miętę i zapijam nią swoje grzechy.
jest mi super!

piątek, 27 sierpnia 2010

[143]. dieta.

każdy blogger chory na raka z namaszczeniem opisuje czym się żywi.
nie mogę być gorsza i też przedstawię wynurzenia w temacie.

jak wiecie moja dieta bezpośrednio po chemioterapii bazuje na wysublimowanych zachciankach, nie znoszących sprzeciwu i nie mających żadnego marginesu tolerancji.
po I wlewie, jak pamiętacie, rządziła bezmięsna zupa ogórkowa Babci B., po II wlewie - buraczki, po III - miętowe tik-taki i białe winogrona.

dieta tuż przed chemioterapią opiera się na wpierdalaniu tego, co kaloryczne - w moim przypadku oznacza to zjedzenie np. na śniadanie malusiej kanapeczki z białego pieczywa z jajkiem i z odrobinką majonezu.

w przerwach, między atakami anoreksji przeplatanych zachciankami a tuczeniem się z rozsądku, moja dieta wygląda następująco:
- mięcho: cielęcina, królik (drób jest hodowany na hormonach, więc go całkowicie wykluczyłam), ryby z rybnego w dniu dostawy, ale tylko po spojrzeniu ekspedientce głęboko w oczy;
- wędlina - ze sklepu od Benedyktynów albo ze zwykłego sklepu, tyle że bez konserwantów (czyli każda powyżej 60 zł/kg);
- surowe warzywa - tylko z pewnego źródła - czyli jem tylko gotowane i na parze, bo o ile nie jestem na Mazurach, to nie mam dostępu do nienawożonych chemicznie - przy czym ograniczyłam ziemniaki, bo wyczytałam, że rak kocha skrobię;
- owoce - wszelkie, ile się da (a co, niech będzie nielogicznie);
- do picia: herbata zielona i biała, mięta, melisa, mleko z prawdziwym miodem, soki niesłodzone (Fortuna ma taką linię i oczywiście firmy z produktami żywieniowymi dla maluszków) rozcieńczane wodą mineralną, jogurty naturalne;
- kasze - głównie orkiszowa (na mleku), gryczana, amarantus, kus-kus;
- pieczywo - tylko na zakwasie.
w miarę możliwości staram się nie jeść niczego, co zawiera rafinowany cukier i białą mąkę.
nie jem absolutnie niczego smażonego ani wędzonego, żadnej zwykłej soli, margaryny, ani oleju słonecznikowego.
zamiast - masło, sól morska, do potraw na zimno - olej lniany wg receptury Budwigowej, do potraw na gorąco - oliwa z oliwek z pierwszego tłoczenia.

oczywiście jeśli chwyta mnie łakomstwo, staram się jemu pofolgować, ponieważ uważam, że należy zachowywać proporcje między stosowaniem diety a tuczeniem się.
... że nie wspomnę już o samopoczuciu, gdy się schrupie czekoladkę Mon Chéri...

czwartek, 26 sierpnia 2010

[142]. reaktywacja.

umiłowani bracia i siostry w blogu moim,
donoszę, że pół dnia spędziłam na przewalaniu gałami w pozycji poziomej.
lecz powiadam Wam, drugie pół było lepsze niż gorsze, albowiem nie było wymiota, a co więcej - ruszyłam do działania swoje 52 kg obleczone w nową tunikę od Babci B.

***

w ramach rekonesansu poleciałam dziś na pobór krwi do innego laboratorium niż zazwyczaj.
jak pamiętacie, do tej pory jeździłam się skaleczyć w przyszpitalnym laboratorium.
sęk w tym, że Babcia B. jest lekarzem i niemalże równolatką Hipokratesa, a ja jestem do Niej podobna z ćwarzy, więc gdy podjeżdżam na parking ZOZ-u widzę, za każdą firanką w każdym oknie na każdym piętrze lampi się na mnie co najmniej osiem par oczu.
potem, zazwyczaj, jest tylko gorzej - od pani w szatni, przez panią w kiosku, nie wspominając o doktorach i pielęgniarkach każdy wiedzie za mną spojrzeniem pełnym czegoś.
wówczas mam ochotę zapytać: co się tak gapicie, przecież nie zarażam.
albo: jebnąć ci?
albo coś w tym stylu.

więc, jak już wspomniałam, zawiozłam się dziś do innego laboratorium - rzecz jasna na miejscu, we wsi.
panie były miłe i uprzejme, a jedna nawet mi powiedziała: a nie wygląda pani na raka, dobrze się pani trzyma.
odparłam: to samo mówi mój onkolog, też się dziwi, że jeszcze jestem w dobrej formie.

***

po tygodniu od chemii/chemii (TS-1) leukocyty poleciały do 2,9, więc zaraz w ramach rozrywek łóżkowych Niemąż mnie dziugnie strzykawą z Neupogenem.
i znowu będę jęczeć że mnie kości bolą.
perpetuum mobile, psia mać.

***

w drugiej połowie dnia, jak już wspomniałam, postanowiłam ożyć i ruszyłam po Syna od Cioci Kloci.
i tu będzie dygresja, którą muszę, muszę napisać i basta.

chociaż trudno w to uwierzyć, udało mi się trafić na idealną opiekunkę.
i to z serwisu internetowego!

w tym miesiącu mijają cztery lata odkąd jest z nami.
nie dość, że pokochała Syna, że Go karmi, bawi i rozwija, to sama w sobie jest super babką.
np. gdy dużo pracowałam i mieszkałam sama z Synkiem, ogarniała mieszkanie, wyprowadzała na spacery psa, a nawet przynosiła jedzenie do podgrzania, żebym miała co zjeść, gdy wrócę w nocy z delegacji.

do tego jest mądra, dobra, pełna energii i optymizmu.
i jest przystojna, zgrabna i super się ubiera, maluje, strzyże.
ideał, mówię Wam.

***

wieczorem skoczyłam z Synem do naszej wsiowej herbaciarni na partię szachów.
ku mojemu zdumieniu zremisowaliśmy.
hm, muszę grać bardziej czujnie.

środa, 25 sierpnia 2010

[141]. padluch.

nie ma mnie.
leżę, śpię, obrzyguję co się da, śpię i mnie mdli, leżę, rzygam, rzygam, leżę, śpię i rzygam, leżę i rzygam, rzygam, mdli mnie.

(i nie radzić mi żebym zażyła Zofran - ja rzygam na myśl o chemioterapii, kroplówce, budynku szpitala.
ot, klasyczne zachowanie - organizm się broni).

***

Niemąż kupił dla mnie wspaniałą książkę:











a ze strony pewnego bloga ściągnęłam śliczną ilustrację poglądową:


jak już dam radę ustać na nogach dłużej niż minutę (doprecyzujmy - stać bez rzygania), zacznę pracować nad powrotem élan vital, bo gdzieś się łachudra zapodział i ni hu-hu go nie mam.

życie to je walka, to je bój.
rzyg-rzyg.

wtorek, 24 sierpnia 2010

[140]. czekanie.

jest ranek.
stoję w kuchni, robię śniadanie Giancarlowi i próbuję nie zwymiotować na kuchnię/lodówkę/chleb/wędlinę/masło/nóż/deskę do krojenia/siebie/Giancarla.
wkracza Niemąż, który postanawia zasilić mnie pozytywną energią i mooocno przytulić.
skwaszona syczę - nie przytulaj, odsuń się, niedobrze mi, czuję smród.
Niemąż ze spokojem skały - a czego?
- Twój lewy policzek śmierdzi poduszką - odpowiadam.

raptem z łazienki dobiega nas chichot: buhahahahahahahahaha, wujek śmierdzi poduszką, ale żeś mamusu wymyśliła, no nie żartuj, proszę cię, ahahahahahahahahahahaha.

***

czekam na koniec tej chemicznej udręki.
kto wie, może już jutro obudzę się bez tego przejmującego poczucia klęski?

bo ja, proszę Państwa, dosłownie i w przenośni, uwielbiam mieć apetyt - uwielbiam smakować, lizać, chrupać, wąchać, dotykać, miętosić, głaskać, przytulać, słuchać, patrzeć.

żyć.
po prostu żyć.

a z chemioterapią jest tak, że nie dość, że traci się ochotę na jakiekolwiek zmysłowe życie, to wręcz pragnie się, żeby zmysły już nigdy nie działały.
wszystko przeszkadza, drażni, nadmiernie stymuluje.

***

zmusiłam się dziś do wypełznięcia z legowiska, pojechałam przewrócić się w domu Rodzicielki.

Babcia B., z którą uwielbiamy omawiać wydarzenia na świecie mówi mi dziś niezłą sensację - czytałaś, że ZUS rozsyła emerytom i rencistom ozdobne kartki okolicznościowe?
wytrzeszczam oczy - w sumie w świecie tablic smarowanych fekaliami przez ojców pornogwiazdeczek wszystko jest możliwe.
pytam: a co tam piszą?
Babcia B. z chytrą minką: ZUS serdecznie prosi emerytów i rencistów o przechodzenie tylko i wyłącznie na czerwonym świetle.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

[139]. minus pięćdziesiąt.

w skali do dwóch samopoczucie osiągnęło minus pięćdziesiąt.

śmierdzi, kurwa, wszystko.
a wszystko oznacza WSZYSTKO. WSZYSTKO.

tylko net bezwonny, czaruje i koi szumem twardego dysku.
przyjaciółka Karolajna Be zaprosiła mnie do zafriendowania się na frontjerwilu, nie mogłam odmówić.

leżę więc na dowolnie wybranym boku i gram od niechcenia.
w przerwach puszczam wymiota, piję tandetną, czarną herbatę ekspresową oraz gipsuję wnętrzności kaszą orkiszową na mleku - aktualnie te dania są na szczycie mojego rankingu żywieniowego.

***

w ostatnich dwóch dniach odnaleźli mnie i napisali do mnie eksnarzeczeni z kilku minionych epok.
i nic z tego nie wynika.
i nie z powodu, że czasy robienia rogów już za mną - bo owszę, zmądrzałam, zestarzałam się i nie walnę Niemęża.
i nie dlatego, że nie wzruszyły mnie esemesy i maile, w których podjęto próbę wywnętrzenia się na wiadomą okoliczność - wzruszyły, a jakże.
po prostu - nic z tych esemesów i maili nie wynika.
ot, puste, miłe frazesy.
oczywiście wiem, że to uprzejmie coś napisać (i uprzejmiej jest napisać niż nie napisać), ale, tak z głębi trzewi pytam się: po co?
jakbyś czegokolwiek kiedykolwiek potrzebowała - pamiętaj, że ja zawsze bla bla bla.
no mam ochotę odpisać: zapraszam, wpadajcie chłopaki, potrzymacie mi łeb jak rzygam, żebym nie wyrżnęła czołem w glazurę.

oceniając po złośliwości - chyba wracam do zdrowia.

niedziela, 22 sierpnia 2010

[138]. podsumowanie po dwóch dniach snu.

Niemąż podczas mycia statków po obiedzie wyrwał jakimś cudem wylewkę armatury.

w kolejnym jajku - niespodziance nie było Buzza Astrala, tylko kowbojka (chyba juz piąta do kolekcji).

nie jem nic prócz owoców i miętowych tik-taków.

mdłości w sumie zaskakująco nieduże, ale psychicznie nie ma mnie.
leżę w półmroku i ciszy, szczelnie otulona kokonem kołderki.

Panowie poszli/pohulajnogowali po kolejną porcję owoców i jajek z niespodzianką.

Babcia B. zacytowała mi przez telefon jakiegoś niegłupiego NN: lekarz wytrzyma każdy ból pacjenta.

zapadam dalej w letarg.
baj, baj.

sobota, 21 sierpnia 2010

[137]. wymiot.

śpię od wczorajszego wieczoru, w przerwach puszczam wymiota.
moi Panowie prześlizgują się bezszelestnie wzdłuż ścian.

***

mam lekką zniżkę nastroju po otrzymaniu informacji z kliniki w RPA.
po przebadaniu mojego bloczka z flaczkiem okazało się, że nie ma żadnego białka reaktywnego.
żadnego w żadnym stopniu.

obok - afrykańskie zdjęcie mojego skurwiela. krągłe okrągłości to on.

tamtejszy szpenio zalecił jako następne leczenie o ile bieżące (po badaniu CT) okaże się nieskuteczne: ECF - Epirubicin, Cisplatin i 5-Fluoroacil), alternatywny plan - FAMTX - Methotrexate, 5-Fluoroacil i Doxorubicin.

idę się zwymiotować.

piątek, 20 sierpnia 2010

[136]. refleksje.

stan definiuje możliwości.
leżenie sprzyja myśleniu.

w dniu dzisiejszym wymyśliłam wzorek na gobelin.
ot, sukces na miarę stanu.

spróbuję zaraz odnaleźć w siatach z włóczkami bawełnę i zabrać się za osnowę.

***

I tell you: ten, któremu odpierdala, będzie żył wiecznie. Powaga jest śmiertelna, a szaleństwo tworzy historię. Nie zauważyliście, że każda epokowa historia zaczęła się od szaleństwa? True, true. Kto świruje, będzie wieczny. Pozostali niechaj udadzą się na drzewo. - Piotr Czerwiński, Przebiegum życiae.

***




na zdjęciu - moje strategiczne opakowanie.
podusie są takie same.
prześcieradełko pudrowo-róziowe.

i wszystko śmierdzi, śmierdzi, śmierdzi, śmierdzi, śmierdzi - bawełną, proszkiem do prania, powietrzem, wiatrem.

rozważam spięcie skrzydełek nosa. spinaczem albo taśmą klejącą.
a może nalać do dziurek od nosa szybkoschnącego kleju dwuskładnikowego?

czwartek, 19 sierpnia 2010

[135]. trzeci wlew.

leukocyty urosły do ponad dwunastu tysi (bo Niemąż wykonał strzyk), gorączka względnie opanowana, więc Ulubiony Doktor zlecił lanie.

było to tak: lali i lali. lali przez ponad siedem godzin.
aż nalali.
(i obrzydliwie zżółkłam).

teraz zaś ogłaszam przejście w formę przetrwalnikową - na tydzień łapię zwiechę w pościeli.

***

najważniejsze: na koniec tego kursu będzie tomografia.
pooglądamy foty skurwiela z wnętrza!

środa, 18 sierpnia 2010

[134]. piąty i ostatni dzień.

trzask!
zamykamy drzwi!
koniec zabawy przed komputerem w Doktorka Fizzle Wizzle.
koniec malowania drewnianych aniołków, koniec łowienia ryb, koniec brykania po dworze.

***

Synek powiedział, że to były wspaniałe wakacje.

wróciliśmy.
rozpakowałam nas, dziecko wyszorowałam, pranie nastawiłam, korespondencję odebrałam (dziękuję Małgorzacie za przesyłkę z herbatą!).
teraz jem na zapas przed jutrzejszą chemią. należy być dobrej myśli i wierzyć, że mam granulocytów o, tyle (tu odpowiedni gest), że ho-ho i że Ulubiony Doktor chemię zleci.

wtorek, 17 sierpnia 2010

[133]. dzień beznadziejny.

zrobiłam rano morfologię z rozmazem w przyszpitalnym laboratorium w Mrągowie.
kazali odebrać wynik po godzinie, albo o 16.00 - jeśli wyjdzie coś nieprawidłowego w badaniu komputerowym, to pani magister będzie ręcznie liczyła morfologię.
zapowiedziałam, że bez wątpienia wyjdzie coś nieprawidłowego.
wróciliśmy więc do Mrągowa o 16.00.
w sumie wszystko się poprawiło, co prawda leukocytów tylko pięć tysięcy, ale podciągnę je za chwilę Niemężowym zastrzykiem.

wykonałam telefon do krynicy mądrości - Pani M. oraz do Ulubionego Doktorka, który powinien nosić tytuł Najbardziej Roztrzepanego Onkologa Świata.
Pani M. na niekończącą się gorączkę zaleciła Biseptol, Ulubiony Doktor - antybiotyk nowej generacji, taki co się bierze przez trzy dni, ojejku-ojejku, nie pamiętam nazwy, wyleciała mi z głowy, mam chwilowy atak amnezji, jak sobie przypomnę, napiszę smsa.
z kronikarskiego obowiązku oraz z powodu dotarcia do cywilizacji (zasięg!) zrelacjonowałam sytuację Babci B., która załkała nad moim stanem umysłu (śmiercionośny wyjazd), i nad Ulubionym Doktorem (przymotanie).

napięłam się intelektualnie.
przeanalizowałam sytuację.
dokonałam analizy SWOT.

przystąpiłam do działania:
- zasugerowałam Ulubionemu Doktorkowi, że może miał na myśli Sumamed albo jakąś inną azytromycynę.
ucieszył się, że tak (ała).
- ruszyłam do przyszpitalnego SOR-u.
bo, jak wie każdy hodowca skurwiela, gdy człowiek zagai ze smutną miną przepraszam, mam raka, czy można prosić o wypisanie recepty, ludzie miękną jak surówka odlewnicza w piecu martenowskim.
tradycyjnie, odniosłam sukces (nie szkodzi, że nie ma, dowód ubezpieczenia niepotrzebny, dośle pani faksem).

i tak o 17.00 wzięłam Sumamed i Ibum, napisałam Ulubionemu Doktorkowi, że zarzucam branie Augmentinu, który na mnie nie działa.
o 18.00 miałam 39,2 st. C.

czekamy co dalej.
jak nie spadnie gorączka, nie będzie chemii.
ale jednocześnie będzie to znaczyło, że możemy zostać dłużej na Mazurach :>

***

obiecałam Ulubionemu Doktorkowi, że napiszę o Nim na blogu.
dziś jest ten dzień.

przed wyjazdem siedzę u Babci B., która denerwuje się, kiedy będzie chemia i czy zdążę na czas wrócić.
tknięta złym przeczuciem, postanawiam napisać esa do Ulubionego Doktorka.

piszę - czy mam chemię we czwartek 19/08? chcę jechać na Mazury i nie wiem kiedy wrócić.
Doktor odpowiada - a czy ja jestem we czwartek? chyba nie, chyba w środę, za pół godziny sprawdzę.
piszę - Pan mnie nie denerwuje, bo mi się przerzuty wszędzie przerzucą, ma Pan być we czwartek.
odpowiada - a co powiedziała laska [rejestratorka]? jeśli jestem, to jestem.
piszę - może Pan sprawdzić? odchodzę od zmysłów jak mi Pan tak pisze.
odpisuje - bo to jest leczenie przez horror.


***
na zdjęciach - mój Synek


i ja - odpoczywająca na dworze, przykryta kołderką, w cieniu sosen, w pontonie służącym mi jako łóżko do poprawiania morfologii.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

[132]. trzeci dzień.

dzieci wspólnie brykają, Niemąż zabawia się w drwala, ja byłam na porannym spacerze.



***
teraz uwaliłam się jak zwierzę i leżę.
cały czas trzyma mnie gorączka. 
gdy się zagapię i nie wezmę na czas leku na zbicie temperatury, to potem muszę odpokutować.

zapomniałabym!
jak donosi skrzynka mailowa, zamówiona w ubiegłym tygodniu kolejna porcja japońskich tablet podąża już do Polski.
yummy, yummy ;)

niedziela, 15 sierpnia 2010

[131]. drugi dzień.

odpoczywam na lądzie.
odpoczywam na wodzie (bo Jaguar zabrał ponton - Niemąż holował mnie w nim po caaaaaałym jeziorze).

jestem dokarmiana (na zdjęciu - jak idealnie posmarować chlebek mascapone).

jestem pojona.

***

podglądam mazurskie zwierzaki.
tu: odwłok bąka i skrzydełka oprószone pyłkiem kwiatowym z dziewanny.
mucha z pupką w pepitkę:

***

w nocy była burza, niestety tylko jeden piorun został zatrzymany w kadrze.

sobota, 14 sierpnia 2010

[130]. dzień pierwszy.

odżyłam, więc ruszyliśmy na krótkie wakacje przed trzecią chemią.

piątek, 13 sierpnia 2010

[129]. przytulanko.

- czy mogę wejść do waszego łóżeczka na małe przytulanko? - pyta nad ranem golasek, ściskając w rączusi przytulankę.
i hop, gramoli się do naszego gigantycznego legowiska.
myślę, że powoduje Nim pradawne wspomnienie z hipokampa, o tym, że spanie z dorosłymi zwierzętami jest przyjemniejsze niż samemu.


i zasypiamy, po środku ja, po bokach moi Panowie.

może wyda się Wam to dziwne, ale zaobserwowałam, że szczególnie w pierwszych dniach po wlewie cysplatyny stadne spanie przynosi mi ulgę.
lepiej, głębiej śpię, gdy czuję po bokach wtulonych we mnie, pogrążonych w spokojnym śnie, miarowo oddychających moich chłopaków.

widać i mój hipokamp pamięta stare, dobre dzieje.

***

minęła gorączka.
ruszyłam do działania.
dość ostrożnie, ale jednak.

jak napisała Herzogin w którymś miejscu swojego bloga - trzeba działać w miarę zakresu możliwości.
to bardzo mądra i trafna myśl, adekwatna do naszej choroby.
jeśli zakres działania określa leżenie - wówczas należy leżeć z wdziękiem, zajmując się życiem z pozycji horyzontalnej (czytanie, rozwiązywanie krzyżówek, surfowanie, spanie, oglądanie tv, rozmowy z bliskimi, myślenie o rzeczach przyjemnych).
jeśli daje się radę wstać i działać, to trzeba się uruchomić - co niniejszym czynię.
drepczę powoli po domu, wstawiłam pranie, dokarmiam się, jadę na szmacie.

i, kto wie, co jeszcze dziś wymyślę...

czwartek, 12 sierpnia 2010

[128]. gorączki c.d.

ludzie mają 36,6, ja mam 38,4.
i nieważne, czy wezmę Nurofen forte, czy wezmę Augmentin.
gorączkuję.
rzeczywistość się mi rozwarstwia, leukocyty szukają na zakręcie jeden drugiego, hematokryt przewrócił się i jęczy, hemoglobina pobladła z wycieńczenia, neutrofile schowały się w kącie, płytki poleciały z hukiem, a ja odczuwam świat jakoś tak kłująco-ssąco wyraziście, nieprzyjemnie, groźnie.
zrobiłam dziś morfologię. niby lepsza, ale gorsza.

Niemąż zaraz znowu strzyknie mi, może chociaż płytki ruszą swoje nędzne dupska.
przeraża mnie myśl o bólu kości po Neupogenie. nic, wezmę przeciwbólowy Poltram.
jutro kolejna morfologia.

***

już wiem po co kupiliśmy telewizor.
leżę i oglądam reklamy.
wciągające.

szczególnie jak się ma 38,4.

środa, 11 sierpnia 2010

[127]. gorączka neutropeniczna.

skończyłam wczoraj drugi kurs chemioterapii, od dziś tydzień przerwy i 19 sierpnia kolejny, trzeci wlew.

udałam się do szpitala na pobranie krwi, żeby sprawdzić jak przeszanowna morfologia się miewa, a następnie pojechałam do Babci B. na śniadanko.
u Babci namyśliłam się i postanowiłam mieć gorączkę - 37,2 st. C.
skonsultowałam się z Ulubionym Doktorkiem - kazał wziąć Augmentin, Neupogen najwcześniej za trzy dni.
pani M. (wiecie która, ta lekarz z hospicjum, która ma raka, pisałam już o Niej) powiedziała, że dałaby Neupogen, Biseptol i lek przeciwgrzybiczny - Nystatynę albo cukierki propolisowe.
Babcia B. poleciała po apteki.
tymczasem miałam już 38,8.
łyknęłam Augmentin i pociumkałam cukieraska propolisowego.
gorączka wzrosła do 39,4.
zadzwonił Niemąż, bo odebrał wyniki z laboratorium, a tam 1,8 leukocytów, a neutrofili tyle co nic.
Ulubiony Doktor napisał esa, że w takim razie podałbym jednak Neupogen, ale nic na zbicie gorączki, bo poobserwowałbym gorączkę na żywca.

wsiadłam do fury, pojechałam do domu.
położyłam się.
Niemąż zrobił zastrzyk z Neupogenu, wzięłam Nurofen (przepraszka, ale w poważaniu mam obserwowanie gorączki na żywca).
leżę.
przewracam oczami, mam dreszcze, jest mi zimno, jest mi gorąco.
Niemąż przeciera moje jestestwo wilgotnym, lodowatym ręcznikiem.

pisałam już, że nie lubię chorować?

wtorek, 10 sierpnia 2010

[126]. spacer.

spędziłam dziś cały dzień z Synem (zazwyczaj jest pobierany przez Ciocię Klocię i transportowany na uczelnię, ale na sierpień ustaliłyśmy, że nielat zostanie w domu, a przy okazji nasycimy się sobą).
skakał przez pół dnia na trampolinie.
wieczorem ruszyliśmy na krótki prawie jogging.
piszę prawie, bo po wczorajszym usportowieniu boli mnie coś gdzieś i wspieram się lekami przeciwbólowymi.

krótki prawie jogging zamienił się w trzygodzinny przemarsz po dawno niezwiedzanych  kominach, który po powrocie do domu przeistoczył się w moralitet, rozpoczynający się od słów: czy ty całkiem zgłupiałaś, żeby w twoim stanie zdrowia wyjść na spacer z dzieciakiem i bez telefonu.
potem było gorzej - zapadło milczenie przerywane wściekłymi mruknięciami w stylu a gdybyś zasłabła, to co by było.

tak czy inaczej było fajowo.
dostaliśmy na drogę u Rodziców mojej przyjaciółki chirurg pomidory i brzoskwinie, zaś u Wiki, córki Cioci Kloci, wypiłam aromatyczną zieloną herbatę i kieliszek genialnego czerwonego wina.
a byłoby ekstra super, gdyby nie foch Niemęża.
schowałam się więc pod kołdrę, spod której do Was nadaję.
jak być infantylnym, to po całości.
tym bardziej, że nie mam jak polemizować z Niemężem - niestety ma rację.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

[125]. sport.

całe dorosłe życie świadomie ignorowałam sport.
sport istniał w moim poprzednim (przedskurwielowym) życiu pod następującymi pojęciami: seks, szachy, spacer z dzieckiem, jazda samochodem.
wszelako ile można grać w szachy.

po przeanalizowaniu zaistniałej sytuacji, postanowiłam zmobilizować moje wątłe jestestwo i sprawdzić, jak to jest ruszać się bez sensu.
uznałam, że przebieżka mierzona jednostką czasu jednego ugotowania się ziemniaków do żurku zapewni wystarczającą dawkę endorfiny i tlenu.
wzuliśmy z Synem obuw sportowy i wyszliśmy na jogging.

przebiegliśmy bardzo spokojnym truchtem półtora kilometra.
po drodze:
- sąsiadka z naszej kamienicy dzierżąc piwo i z petem w ustach błagała mnie, żebym nie biegła, bo zaszkodzę zdrowiu;
- sąsiad z kamienicy po skosie z piwem w dłoni i z petem w ustach obejrzał z pozycji ławki jak się rozciągam przy zjeżdżalni i skomplementował widok;
- pies sąsiadów z kamienicy z naprzeciwka obszczekał i polizał nasze buty;
- dzieci bawiące się przy garażach między kamienicami zamilkły zaskoczone widokiem biegnącej pani Joanny i Synka - pewnie myślały ze współczuciem co za szczęście że moja matka pije browara w domu i nie zmusza mnie do takich cyrków.

jutro ciąg dalszy biegania.
spodobało się nam!

niedziela, 8 sierpnia 2010

[124]. hipoterapia.

byliśmy dziś w stajni u Anusi.
jechałam na Dajmosie.
i aż się rozpłakałam ze wzruszenia.
nie spodziewałam się, że jeszcze kiedykolwiek będę jechać konno.

a potem Giancarlo przejechał się na Gromie.
Grom jest wdzięcznym modelem.
i robi buzię w ciup gdy się Go drapie po szyi.
było wspaniale.
bardzo dziękujemy za gościnę i za owoce i warzywa wyhodowane na Gromowej kupie.

***
i na koniec konkurs: zgadnij kto czyścił i rozkulbaczał swojego konia w Anusiowej stajni? druga osoba, która poda prawidłową odpowiedź otrzyma nagrodę.
nawet miałam okazję zrobić mu kilka zdjęć gdy był na koniu, kiedy to konwersował z Anusią o tym, że Marylka Rodowicz szuka dwóch steperów na swój jubileusz, ale tak mnie jakoś zamotało, że pstrykałam na ustawieniu z wnętrza stajni, więc foty wyszły całkowicie przepalone.


***
a tymczasem Syn postanowił dostać czterdziestostopniowej gorączki.
zadzwoniłam do Jego osobistego weterynarza, ale niestety jest na wakacjach (pewnie Małemu lada dzień to minie, ale ze względu na pani chorobę proszę żeby pani pojechała na dyżur).
byłam więc z Nim na dyżurze w NPL. tamtejsza weterynarz stwierdziła, że to coś wirusowego i że Bioparox wystarczy.
chyba na czas chorowania powinnam Go z domu pogonić, żeby mnie nie zaraził.
buuu...

sobota, 7 sierpnia 2010

[123]. deburdelizacja.

- ile hihihi prań ty napowstawiała żeby tyle prasowanija zebrać, hihihi?
- no, zoo całe ja wam powybijała, hihihi matko, ila pająków wy tu macie, jake tłuste, jak się na mnie patrzyli, hihihi.
- dywan krzywo lieży, mebłe ja zaraz poprzesuwam, no jak to tak, hihihi powinniście go chyba gwoździamy do ziemi przybić, hihihi.
- hihihi, a co w kiblu tak czisto macie, sprzątacie?
- czemu rolety zasunięte? odsunę, bo nic hihihi nie widzę, ciemno tu jak w dupie.

itd.
dzisiejszy dzień zdominowała moja pani od sprzątania.
weszła do domu i szczelnie go wypełniła docinkami z równoległym chichotaniem się ze własnych konceptów.
- hihihi a gary to pozmywane, czy może nic nie jecie i nie brudzicie, hihihi?
- a hihihi co telewizor wyłączony, prąd oszczędzacie, hihihi?

***


upiekłam dziś za jednym zamachem (cóż za oszczędność czasu i gazu!) placek ze śliwkami i bakłażany faszerowane tymcowalałosięwlodówce.

Niemąż się rozpłynął w gastrycznym zachwycie i przez całe popołudnie wodził za mną rozmigdalonym okiem.
ech, mężczyzna, nieskomplikowana struktura...


Giancarlo odważył się zjeść bażanta, chociaż miał wątpliwości, czy powinno się jeść takie zwierzęta.
wydaje się, że na szczęście mija Mu etap jedzeniowego ortodoksa.
ostatnio spróbował (to eufemizm... powinnam napisać: zmusiłam Go podstępnymi obietnicami zakupienia klocków Playmobil) kremu z pomidorów z ryżem, duszonych na parze pomidorów z farszem, sałatki z fety, ziemniaków i kiszonych ogórków , leczo z cukinii, kaszy kuskus i amarantusa, waniliowego Danio.
to wielki postęp po pięciu latach w kółko i na okrągło nieustannego jedzenia - zawsze bez omasty/sosu - bułki, szynki z indyka, sera żółtego, parówek cielęcych, cheerios, cinniminnis, surowego ogórka, frytek, ziemniaków, kaszy gryczanej i makaronów.
tym większy postęp, że nowe potrawy okazały się być jadalne, a niektóre - smaczne.

macierzyństwo to przygoda - również kulinarna.
 
©KAERU 2010
Wszystkie prawa zastrzeżone Sałyga