poniedziałek, 28 lutego 2011

[316]. kryzys.

chyba mam kryzys (może wieku średniego).
(właściwie mam ten kryzys odkąd pamiętam).

ale teraz nawet pisać mi się nie chce.
w sumie nic mi się nie chce.

tak.
Syn radośnie bryka po domu.
jeszcze nie wie, że wszystko jest bez sensu.
ale już niedługo, już niedługo.
dowie się.
poczuje.
rozgniecie Go beznadzieja i lichość tego świata.



dziś wieczorem widzieliśmy na ośnieżonej drodze jeża.
tuptał nieporadnie białym poboczem.
Niemąż stwierdził, że wygląda jak ten jeż.
że niby tak samo jest pociesznie gruby.
nieprawda.
zaczyna być gruby, ale jeszcze nic w tym pociesznego.
więc tuptał.
a wokół śniegu było whuj.
i pocieszne tuptanie stało się żałosne.
w końcu wlazł między wysokie trawy i schował się do jamki w ziemi.
tak zakończył się jeża wiosenny rekonesans.


a wiosny jak nie było, tak nie ma.

niedziela, 27 lutego 2011

[315]. niedzielny spacer.

- Mamusiu, kiedy wracamy do domku, tęsknię za moimi klockami Ninjago.

Vileda zapoznaje się ze śniegiem oraz psem.

pole po lewej. 

 droga po środku.

pole z tyłu.

sobota, 26 lutego 2011

[314]. wycieczka.



pogoniłam moich Panów nad morze.
a morze nie szumiało, bo mu zamarzły fale.
i nie było zimno. ani nie wiało.
i piasku do butów nam się nie nasypało, bo był przykryty udeptanym śniegiem.

więc wycieczka była, ale tak jakby jej nie było. 

piątek, 25 lutego 2011

[313]. po.

mam plan.
jeśli rozsypie się związek z Niemężem, przerzucam się na kobiety.

zacznę od podrywania przyjaciółek.

czwartek, 24 lutego 2011

[312]. "blogasek".

dnia 24 lutego o godzinie 17:22 napisał Anonimowy: A na blogasku musi się coś dziać,im bardziej kontrowersyjnie,tym więcej odwiedzin i wpisów = dobre samopoczucie autora.
no, powiem szczerze, Wasz tok myślenia potrafi mnie zaskoczyć.

odnosząc się do powyższego komentarza:
1. powstaje pytanie, co dla kogo jest kontrowersją - przecież każdy ma inny zakres tolerancji
2. kwestię ilości odwiedzin olewam, blog nie ma z tym problemów.
cieszyłam się, gdy miał trzysta odsłon dziennie, cieszę się też teraz, gdy ma ich tysiące.
3. ilość komentarzy o niczym nie świadczy - gdyby było ich za mało (czyli ile? mniej niż dwa?), to nic nie stoi na przeszkodzie, żebym sama sobie pisała komentarze.

niestety na moje samopoczucie nie przekłada się ani ilość Waszych odwiedzin ani ilość komentarzy, które zostawiacie.
a szkoda.

na przykład dziś na moje samopoczucie przełożył się kapuśniak.
i to nie jest pozytywna wiadomość.

środa, 23 lutego 2011

[311]. eksplikacja.

byłam dziś na randce z Niemężem.
przy okazji zrobiliśmy zakupy w Biedrze.


słońce pięknie zachodziło.
niebko było prześlicznie różowe.


a piecuch Vileda, jak co dzień, uważnie przyglądała się psom ganiającym sroki na mrozie.

***
poprosiliśmy Syna o wypowiedź dla Czytelników bloga w sprawie wczorajszego klapsa.
cytuję wypowiedź w całości, bez cenzury:

gdy przygniotłem kotka i dostałem klapsa poczułem się jak zgnieciona morela, łyżka, obsrany kogut.
zrozumiałem, że nie wolno kotu przycinać ogonka.
nie gniewałem się na mamę, tylko zasmuciłem się, że dostałem klapsa.
nie powiem, czy bez klapsa byłoby mi smutno.
to koniec zdania. uciekam bawić się, ja wszystko co mi dajesz mamusiu akceptuję.
obsrany tyłek, obsrany tyłek, obsrajcie się w gacie.
wysyłam wam obsranego tyłka.

i jak sądzicie, będzie trauma?

wtorek, 22 lutego 2011

[310]. kici - kici bis.

dziś nastąpiła eskalacja interakcji z tutejszym kotem, którą okrasiłam przemocą domową.


jeśli kiedykolwiek będziecie spekulowali, czy można zamknąć drzwi z kotem w ościeżnicy, to informuję, że można.
nie musicie więc już jałowo dywagować ni dokonywać obliczeń na kartce - Giancarlo sprawdził empirycznie.
tak. można drzwi zamknąć. tylko że przytrzaśnięty kotek mordę straszliwie pruje.
żeby nie ogłuchnąć, trzeba go szybko uwolnić albo, ewentualnie, uciekać z miejsca eksperymentu.

Syn dostał klapsa w zadek za bycie nieuważnym, po czym zadokowałam Go w kącie.
po dłuższym namyśle przemówił:
- mamusiu, przepraszam.
- mnie nie przepraszaj.
- kota mam przeprosić?? - Synowi oczy się zrobiły wielkie niczym talerze.
- nie, masz wyciągnąć wnioski.
- wyciągam.
-  jakie wnioski wyciągnąłeś?
- że gdy kot idzie to nie wolno bez popatrzenia na podłogę drzwi zamykać.
uf.

(poprzednie przytrzaśnięcie drzwiami również należy do Syna, tyle że wówczas zamknął drzwi na własnych palcach).

ostatnim razem dałam Mu klapsa, gdy miał chyba ze cztery lata, gdy mimo próśb dotyczących niebiegania po parkingu i mimo kontrolnego przytrzymywania za kaptur kurtki wyrwał się i wbiegł między jadące samochody.

tak, tak, moi mili Czytelnicy.
co jakiś czas, w pewnych sytuacjach, budzi się we mnie troglodyta, który wierzy w krańcowo upokarzającą wartość edukacyjną klapsów.

poniedziałek, 21 lutego 2011

[309]. kici - kici.

jemy z Synem kanapki na kolację.
ja - na stojąco, tak mi lepiej jedzenie się układa w nibyżołądku, mogę więcej zjeść i mniej mnie boli; On - grzecznie przy stole.
jem, jednocześnie kiwam na boki jelitami. stopą zaczepiam tutejszą kocicę.
właściwie - międolę ją, przyduszam do ziemi, a ona, leżąc na pleckach wbija się pazurkami w mojego gumowego Crocsa.
- mamusiu, kotkowi oczka się zrobiły takie duże, przestań ją kapciem przygniatać.
a mamusia nic, mamusia dalej bawi się (z) kotkiem.
- mamusiu, ostrzegam cię, przestań, ona zaraz cię ugryzie.

akurat.
wtedy docisnę ją mocniej kapciem.

niedziela, 20 lutego 2011

[308]. ogląd.

ponad tydzień już tu jesteśmy.

w tym czasie dopadało śniegu.
i podobno jest bardzo mroźnie.
podobno, bo nie wiem, bo nie byłam na dworze, bo wzięło mnie przeziębienie.
wygrzewam się w łóżku z kocicami, gapię się na palące polana w kominku, na rozrabiające dzieci.

wpadł do nas wujek Jaguar, mój przyjaciel z licealnej ławy.
jak zwykle rozmawialiśmy o tym, jak żyć szczęśliwie.
ta rozmowa trwa od czasów szkoły.
nadal nie doszliśmy do wniosków.
musimy się pospieszyć, bo połowa życia już za nami.

***
przyglądam się rodzinie, którą staliśmy się wraz z Synem i Niemężem.
do tej pory nie widziałam nas wyraźnie, za bardzo byłam skupiona na podstawowym funkcjonowaniu, na bólu, na uciążliwych dolegliwościach, na lęku, na strachu.
zaskakuje mnie to, co widzę.
tworzymy rodzinę.
po raz pierwszy w życiu zbudowałam normalną rodzinę.

po wielu poszukiwaniach trafiłam na Niemęża, zjedliśmy beczkę soli i oto proszę, są efekty.
Syn zwraca się do nas per kochani rodzice.
stworzyliśmy w Jego głowie homogeniczny obraz nas, jednogłośnego tworu, który wspólnie wychowuje.
od kilku miesięcy na Jego rysunkach występujemy w trójkę: On, po środku wujeczek, obok mama. w otoczeniu serduszek i kwiatków.

***
tytułem wprowadzenia do dialogu:
tutejsza pani domu rozstała się niedawno z mężem.
mamy dzieci w tym samym wieku, są sześciolatkami.
gdy odeszłam od Voldemorta, Syn miał mniej niż dwa lata.

dzieci konwersują ze sobą przy kuchennym stole.
ona: wiem jak się czujesz bez tatusia, bo mnie też jest źle.
on: mnie nie jest źle, bo mam bardzo miłego wujka.
ona: też bym chciała mieć wujka.

morał: drogie dziewczyny, jeśli mieszkacie z jakimś Voldemortem, bierzcie dzieciaka pod pachę i czmychajcie czem prędzej.
nie ma na co czekać.
im dłużej z nim będziecie, tym mocniej dziecko będzie przeżywać Wasze rozstanie.

zaś instrukcja na potem jest następująca: logujecie się na portalu randkowym, znajdujecie własnego Niemęża, zachorowujecie beznadziejnie na raka (ty albo on, obojętne), zdrowiejecie i już, GOTOWE: rodzina jest scementowana.
proste, prawda?

sobota, 19 lutego 2011

[307]. prosto.

zbiegiem okoliczności przeczytałam ostatnio na kilku blogach posty, które mnie zmierziły.
prymitywne posty i komentarze, które charchnęły dulszczyzną i demagogiczną retoryką.
fuj.
nie lubię demokracji, nawet w internecie.

***
cenię rzeczy proste.
ludowe mądrości. i sztukę, wzornictwo użytkowe, architekturę, ubrania. naturalne surowce. nieskomplikowaną kuchnię, jednogarnkowe potrawy. wiejską przyrodę - maki, chabry, floksy, malwy, niezapominajki. kolory pierwsze. jasne sytuacje, klarowne przekazy, zwięzłe wypowiedzi.
minimum formy, maksimum treści.

***
jeśli czegoś nie wiem - przyznaję się. sprawdzam, szukam informacji.
jeśli potrzebuję pomocy, proszę o nią.
jeśli coś źle zrobię, pomylę się - przepraszam.
jeśli mam ochotę być sama - chowam się, izoluję.
nie obarczam innych swoimi problemami.
nie "wiszę" emocjonalnie na nikim.
nie manipuluję.

jeśli przedszkolanka bije Syna, piszę pismo do pani dyrektor, straszę kuratorium. do skutku.
jeśli Syn kłamie, świadomie robi źle, karzę Go. nie udaję, że nie widzę.
gdy chcę, żeby Niemąż złożył mi życzenia urodzinowe, informuję Go w przededniu o nadchodzącym święcie.
chcę otrzymać jednoznaczną odpowiedź - formułuję zamknięte pytanie.
przede wszystkim - szukam rozwiązań w sobie.
nie marudzę, nie jęczę. działam.



było to tak:
gdy byłam dziewczynką, Babcia B. powiedziała mi, że jako dorosła powinnam być samodzielna, samorządna, samofinansująca się. słowem - przekazała wzorzec.

a może zdrowiej byłoby być bezradną cielęciną?
niewyraźną, rozmazaną kobietką, która wymusza opiekę, która przerzuca odpowiedzialność za siebie na innych?


ciekawe, co na moje wynurzenia powiedziałby Simonton.

piątek, 18 lutego 2011

[306]. gama.

wyrwanie się ze szczypiec wściekłego raka, który według statystyk i prognoz lekarzy miał w krótkim czasie pożreć mnie całkowicie, zobowiązuje.
jeśli dobrze zrozumiałam tę lekcję, powinnam wprowadzić zmiany w dotychczasowym, tj. sprzed choroby, życiu.
tylko jakie?
i - co istotniejsze - jak?


... a śnieg pada, pada, pada...
niebo połączyło się z ziemią, zatarła się linia horyzontu, nie ma asfaltu ani pobocza, zniknęły wyrzeźbione ostatnim ociepleniem koleiny na piaszczystej dróżce do chaty, wszystko stało się białe.

pojechałyśmy dziś z panią domu pod Orzysz, załatwiać Jej sprawy zawodowe.
jechałyśmy, a właściwie ślizgałyśmy się, osiągając maksymalną prędkość trzydziestu kilometrów na godzinę.
wiatr poruszał śniegiem na drodze, tworząc różne wzory.
wyglądało to jakby płatki śniegu wirowały w czarodziejskim przedstawieniu, maleńkie białe baletnice, Cirque du Soleil w skali mikro...

lubię spędzać tu czas.
bardzo.

czwartek, 17 lutego 2011

[305]. Dzień Kota.

dziś Dzień Kota - kolejne święto od czapy, jak Walentynki.
a jednak nie mogę nie napisać na ten temat kilku słów.


spoglądam na drzemiącą przed kominkiem naszą Eilig z Mgieł Avalonu, zwaną Kudłatą, która znana jest też pod imieniem Viledy, ponieważ jej spokrewnienie z mopem i ścierą do podłogi to pewnik (a już na bank jej ogon wywodzi się w prostej linii od czyściwa).


ja, miłośniczka psów, polubiłam kota.
ech, tak.
lubię Viledę.

lubię ją za to, że pierwszej nocy u nas w domu weszła do łóżka, ułożyła się delikatnie na moim brzuchu i w tej pozycji zasnęła.
lubię ją za dystans, który ma do rzeczywistości; za to, że nie ma niczego, co wyprowadzałoby ją z równowagi.
lubię za pogodne usposobienie, za napady głupawki, za jej słabości, takie jak wygrzewanie się pod lampą biurkową, za oglądanie telewizji.
lubię za niewymuszony wdzięk, gdy oszukuje, że to nie ona bawiła się w urywanie sznura od rolet, że to nie ona buszowała w pudłach w garderobie.
za staranność, z jaką owija puszystym ogonem łapki, gdy przysiada na brzegu zlewu, by oglądać, jak myję naczynia.
lubię za to, że w zabawie nigdy nie drapie, że Syn może z nią zrobić dosłownie wszystko, a ona zachowa stoicki spokój.
za szyk Grety Garbo, gdy leży na dywanie, niczym diva na szezlągu.
lubię, że wita nas w progu, gadając po swojemu, gdy wracamy do domu.


mówi się, że psy mają swoich panów, a koty swoich niewolników.
mówi się, że właściciel wybiera psa, a kot wybiera dom.

jestem zachwycona, że tak wspaniała kocica zdecydowała się z nami zamieszkać.

raz jeszcze wielkie podziękowania dla Kasi, która pod wpływem lektury mojego bloga, zechciała nam ofiarować Ellig.
Kasiu, nie znajduję właściwych słów, bym mogła wyrazić całą moją wdzięczność za ten prezent.

mrrach!

środa, 16 lutego 2011

[304]. Rößel.

- ej, widziałeś? tam za kościołem, po lewej jest restauracja.
ciekawe, czy mają w sprzedaży Fantę.

 - taak... restauracja z nastolatkami tłoczącymi się przy stoliku w najdalszym kącie od okna...
ech... i ja w liceum chodziłam na wagary do takiego lokalu...

- przepięknie zjadłem prawie całe pół talerza rosołku w godzinę, mam rację?
i nic nie szkodzi że mnie karmiłaś, mimo że mam sześć lat, prawda mamuniu?

***
jadąc dziś na wycieczkę, widzieliśmy na polach lisy i kilka stad saren, co tylko pozornie jest fajnym spostrzeżeniem.
faktycznie zaś, od paru lat, co zima, nie mogę pozbyć się absurdalnej, natrętnej troski o łapy zwierząt - przejmuję się, że marzną.
ta obsesyjna myśl wraca do mnie w różnych kształtach, odkąd zaszłam w ciążę.

było to tak:
ja, ciężarna z wielkim brzuchem tuż przed rozwiązaniem, piłam herbatę w kuchniosalonie mojej ówczesnej, jakże szykownej willi, w Nigdzie City (mówimy o czasach, gdy jeszcze mieszkałam z Voldemortem, ojcem Syna).
za oknem prószył śnieg, a w ogrodzie po gałęziach czereśni skakała wiewiórka.
i wtedy rozpłakałam się. długo i rzewnie.
że zimno jej w łapki.

wtorek, 15 lutego 2011

[303]. kuchnia.

dziś, w ramach odprężających zajęć na zimowisku, zabrałam się za gotowanie.
niestety po chwili płomień pod garnkami przygasł i musieliśmy jechać do sołtysa po butlę z gazem.

pani domu zarządziła, że zanim wrócimy z pełną butlą, przestawi moją pomidorową na kuchnię węglową.
wróciliśmy z wyprawy po butlę, a zupa się ugotowała.
zachwycające.
tak mi się to spodobało, że po zupie ugotowałam na kuchni węglowej sos do spaghetti.

jakie to jest przyjemne!
kuchnia mruczy i jest tak rozkosznie ciepła, kiwasz się nad nią z chochelką w dłoni, a ona grzeje swoim ciepłem całe ciało.
chcesz szybciej gotować - otwierasz drzwiczki, dorzucasz drewna, chcesz wolniej - przygasasz ogień, zestawiasz garnki z płyty.
no i ten pogrzebacz -  kawał groźnie zagiętego drutu.
fascynujące.
i takie analogowe.

***
pamiętam z dzieciństwa, że kuchnię na węgiel miała moja Babcia, Mama Babci B.
i kuchnia węglowa była też w domu mojej Niani, Genowefy.
obie nie pozwalały mi zbliżać się do niej.
już teraz wiem dlaczego - nie chodziło o lęk, że mogę się oparzyć.
one nie chciały dzielić się ze mną magią slow-foodowego gotowania!

poniedziałek, 14 lutego 2011

[302]. praca.

korzystam z pobytu na zimowisku i analizuję oferty pracy.
wysłałam dziś aplikacje w sześć miejsc.
oceniam, że do września powinnam dać radę wyrekrutować się.

a może Wy macie dla mnie jakieś propozycje pracy?
chętnie prześlę CV :]

***
w pokoju obok Giancarlo bawi się ze swoją wakacyjną przyjaciółką.

dialog nr 1
ona: teraz bawimy się, że jesteś moim mężem, kelnerem. a ja nie pracuję.
on: no co ty, przecież nie możesz się lenić.

dialog nr 2
on: bawimy się w ninja?
ona: możemy, ale ja nie znam się na ninja.
on: to bawmy się w ninja, że ja jestem ninja, a ty nie jesteś ninja.

niedziela, 13 lutego 2011

[301]. obiad w Nikolaiken.

- czekam na pizzę peperoni z serem mozzarella, dużą ilością polewy pomidorowej i z takimi ziołowymi paproszkami.
oczywiście pizza ma być taka sama jak u nas pod domem w pizzerii.

rozmyślam, co zjeść.
Niemąż zaś strzyże uchem w kadrze, a okiem rzuca w menu.

- wiesz, najchętniej zjadłabym śledzia z cebulką i walnęłabym setę.

- żartowałam, no przecież...

sobota, 12 lutego 2011

[300]. zimowisko.

zapakowaliśmy nas, Kudłatą i dom do wypożyczonego z byłego (lecz nadal życzliwego) koncernu auta, przejechaliśmy w śnieżnej zawierusze przez pół Polski i dotarliśmy na zimowisko.
podróż minęła błyskawicznie - Niemąż czytał nam na głos zabawną książkę, a gdy już ochrypł, wysłuchaliśmy wieczornej audycji dla dzieci w Programie I.
o katering na trasie zadbała Babcia B., pakując nam trylion różnych kanapek, więc mieliśmy jeszcze co jeść na kolację po podróży.

kocica zniosła podróż bez problemu, zaś w nowym miejscu raźnie wyskoczyła z transportera i pobiegła zwiedzać kąty.
a tak się martwiłam, że będzie zestresowana zmianą lokum.
niepotrzebnie.

muszę koniecznie pamiętać, żeby w dłuższe trasy zabierać poduszkę pod zadek.
tym razem nie wzięłam, więc mam teraz odgniecioną kość ogonową i ledwo siedzę.

piątek, 11 lutego 2011

[299]. bal karnawałowy.

dziś w przedszkolu odbył się bal karnawałowy.


w nocy zostałam obudzona teatralnym szeptem - przepraszam że budzę, ale boli mnie znowu ucho, może byś tak mi je zakropliła?
do rana ucho przestało boleć (dziękujemy ci, pradawni bogowie za stworzenie Otinum), więc do przedszkola poszedł.
wystąpił w stroju i masce Ben10.

zapytany o relację z balu, odparł, że tańczył tylko z dwiema osobami: na serio z tegoroczną wybranką serca - Julką - motylkiem i z przyjacielem, Szymonem - piratem, taniec wygłupiany.
ucho Go nie rozbolało, więc obyło się bez alarmowego telefonu od "cioci".
z balu przyniósł do domu trofeum - żółtawy, pomarszczony balon.


***
skutkiem nawracających zapaleń ucha i katarów jest lekki niedosłuch.

stoimy w kolejce przed ladą chłodniczą w dziale z wędlinami.
- mamo, patrz, ale ta pani obok ciebie ma gigantyczny nos - odzywa się głośno Syn.
agregat lady chłodniczej szumi, żarówka świeci, wędliny leżą. obserwacja została wypowiedziana. ratunku, słabo mi z zakłopotania.
- proszę Cię, nie odzywaj się tak, to nie wypada, to niegrzeczne - strofuję.
- ale ja prawdę mówię, ja nie jestem niegrzeczny, no sama się przyjrzyj.
kupujemy wędlinę.
odchodząc rzucam okiem na delikwentkę.
nos ma jak klamka od zakrystii.

muszę iść z Synem na tympanometrię.

czwartek, 10 lutego 2011

[298]. scenariusz.

zaprawdę powiadam Wam: życie tworzy scenariusze, przy których najbardziej zajmujący film przygodowy to Pan Pikuś.
i nie pytajcie mnie, co mam na myśli, bo nie powiem; aczkolwiek jestem pewna, że i Wy doświadczyliście choć raz tego uczucia.

Niemąż skomentował: przynajmniej nigdy nie powiesz, że wiedliśmy nudne życie.

***
przepraszam Was, że zamknęłam na chwilę bloga.
zrobiłam to, żeby móc przemyśleć tamto i owamto.
a tymczasem Wy zasypaliście mnie mailami z pytaniami, dlaczego zamknęłam bloga.
ech.... otwieram więc bloga i wracam do myślenia nad tamtym i owamtym - między innymi do rozważań o ograniczeniu dostępu do bloga tylko do grona wiernych czytaczy.

środa, 9 lutego 2011

[297]. meee.

profesor kazał stawić się u niego na kontroli za dwa miesiące, z usg jamy brzucha i wynikami markerów CEA i CA 19-9.
zadałam pytanie o to, co sprawiło, że wyzdrowiałam; czy nie powinnam traktować tego zdarzenia jako przypadku.
- to przypadek z pogranicza cudu - odpowiedział profesor.
i dodał - a z pani jest koza.

meeee!

wtorek, 8 lutego 2011

[296]. trudno.

odwiedziłam dziś Gosię, koleżankę z liceum. dzieci się muliły przed betoniarą, my plotkowałyśmy.
uświadomiłam sobie, że wiele miesięcy nie byłam w tak lekkim nastroju.


zerkam na siebie w lustrze i nadal trudno mi uwierzyć, że jestem zdrowa.

jutro idę do profesora zapytać się co dalej - czy mam jeszcze się leczyć, jak często i jakie mam robić badania kontrolne.

poniedziałek, 7 lutego 2011

[295]. maine coony do oddania.

komu, kooomuuu, bo idę do domuuu...

Do oddania dwa dorosłe maine coony. Bezpłatnie, ale z warunkami. Muszą być wzięte obie razem, do domu bez dzieci (najlepiej), nowego opiekuna musi być stać na dobrą opiekę. Komuś się znudziły...


to ogłoszenie znalazłam dziś na fejsbukowym profilu Kasi, od której dostaliśmy Kudłatą.
jeśli reflektujecie na te dwie kocie piękności, dajcie raz-dwa znać!


z własnego, krótkiego doświadczenia wiem, że maine coony są wspaniałymi kotami.
nie dość, że szykownie wyglądają, to mają również świetny (bardzo psi) charakter.

jeśli chcesz mieć w domu kotopsa, koniecznie spraw sobie miał kuna :)

łapcie koty w lot: są super rasowe i za darmo, a na dokładkę - dwa!
mrauu!

niedziela, 6 lutego 2011

[294]. możliwości.

gdybym była chora, byłoby prościej.
trzeba byłoby się leczyć, a reszta byłaby nieistotna.

ale jestem zdrowa i mam problem z mnogością możliwości.
nie wiem czym mam się zająć.
Boże, jest tyle ciekawych rzeczy do zrobienia...

***
korzystając ze wspaniałej pogody, poszliśmy w południe we trójkę na spacer.
potwornie zmarzłam.
to niestety NIE jest jeszcze wiosenne słońce.

Syn zadowolony ze spaceru, ponieważ otworzył niniejszym sezon przelotów na hulajnodze.
ja trochę mniej zadowolona, bo przejeżdżając po trawnikach, kółka hulajnogi po wielokroć ugrzęzły w psich kupach.
poczekam chyba na obfity deszcz i poślę Syna na przejażdżkę po kałużach, bo jakoś nie mam weny na mycie kółek hulajnogi prysznicem.


wieczorem upiekliśmy bułeczki.
uwielbiam kucharzenie z Giancarlem, uwielbiam Jego zapał i gotowość do interakcji.
że nie wspomnę o tym, jak wspaniale jest jeść razem, samodzielnie upieczone, jeszcze gorące, pieczywo.


***
w myślach nieustanne analizuję ostatni rok.
nie wiem, jak to się stało, że mi się udało.
po prostu nie wiem.


często myślę, że powinnam rozpatrywać moje wyleczenie w kategoriach cudu.
może pomogły modlitwy koleżanek Babci B. do księdza Popiełuszki?
przecież medycyna właściwie nie dawała mi szans.
hm.

sobota, 5 lutego 2011

[293]. podsumowanie.

powinnam dziś napisać sążnistego posta z podsumowaniem mojej walki z rakiem żołądka.
nie czuję się jednak na siłach.
nie chcę zapeszać.
napiszę go za pięć lat.



zamiast podsumowania pokażę Wam jak wyglądam w środku bez żołądka:

Metoda Roux-Y.
Źródło: Anatomia chirurgiczna i technika zabiegów operacyjnych
J.E. Skandalakis, P.N. Skandalakis, L.J. Skandalakis, str.352, ryc. 7.55


ładnie, prawda?



a teraz oddam głos statystykom:

W Polsce 18% chorych przeżywa 5 lat (57% w przypadku miejscowego zaawansowania nowotworu, 19% zaawansowania regionalnego i 2% w przypadku obecności przerzutów).
-----------------------------------------------------

[...] jak rozumiec rokowania z wikipedii [...]

Należy to rozumieć następująco: po 5 latach od chwili wykrycia choroby będzie żyło: 
57 % pacjentów, jeżeli w chwili wykrycia choroby była ona w stadium miejscowym, 
19 % pacjentów, jeżeli w chwili wykrycia była ona w stadium regionalnym (przerzuty do węzłów chłonnych), 
2 % pacjentów, jeżeli w chwili wykrycia choroby była ona w stadium zaawansowanym (przerzuty odległe), 
18 % - średnio dla wszystkich tych przypadków łącznie (jest to tzw. średnia ważona). 

-----------------------------------------------------
Po zastosowanym leczeniu operacyjnym chory wymaga kontrolnych badań endoskopowych. Może bowiem dochodzić do nawrotu choroby miejscu zespolenia, szczególnie w przypadku obecności przerzutów do otaczających narządów. Szacuje się, że odsetek 5-letnich przeżyć w przypadku wczesnego raka żołądka wynosi 90%, a zaledwie 10-25% w zaawansowanym stadium.
-----------------------------------------------------

dostaję sporo maili od osób zmagających się z rakiem.
piszecie o nadziei, która rozbłysła po przeczytaniu mojego bloga.
bardzo miło jest mi to wiedzieć. bardzo.

gdy zachorowałam, rozpaczliwie przeszukiwałam sieć pod kątem świadectw walki z rakiem, które zakończyły się zwycięstwem.
to zaskakujące i niesamowite, że właśnie mój blog stał się takim świadectwem.

***
od wczoraj dzielimy się z Synem wspaniałą nowiną.
po nocy przemyśleń, dziś przy śniadaniu Giancarlo zapytał mnie: a gdyby teraz doszyli ci żołądek, umarłabyś?

piątek, 4 lutego 2011

[292]. wynik.

jest wynik.







jestem zdrowa.










idę spać.

czwartek, 3 lutego 2011

[291]. nadal.

zadzwoniłam do PET-a.
pani powiedziała, że jeśli chodzi o badania z soboty, to wyników jeszcze nie ma.
skoro nie ma, to czekam.

dziś czekałam na wynik badania bardzo intensywnie: u fryzjera, u kosmetyczki, u manikijurzystki, robiąc lasagne, piekąc chleb, goszcząc wujka Jaguara oraz w restauracji - jedząc wieczorem sushi z M.

i niech mi ktoś powie, że jak się siedzi w domu i nie ma się pracy, to nie ma się nic do roboty.

***
postanowiłam rozpocząć od dziś uczestniczenie w wyścigu szczurów o lepszą przyszłość Giancarla. odebrałam z przedszkola, nakarmiłam obiadem i zawiozłam Go do ościennej miejscowości o końskiej nazwie do ośrodka kultury na zajęcia z działania twórczego.
zachwycił się nimi, bo nie było jak w przedszkolu - mogłem przestać robić co robiłem i za chwilę znowu to robić, ciocia nic mi nie kazała, nie zabraniała, zapoznałem starsze dzieci, takie ze szkoły, nie było zmuszania do jedzenia, bo nie było żadnego posiłku.
przed snem dopytywał się, czy jutro aby zawiozę Go do tej fajnej szkoły.
niestety - następne zajęcia za tydzień.

zamierzam jeszcze Go zapisać na szachy i na gimnastykę.
niech się rozwija.

poniżej - fragmenty wybitnych dzieł wykonanych na dzisiejszych zajęciach - są to:
1. balonik
2. dwie bransoletki dla mamusi
3. wąż
4. trzy naszyjniki dla mamusi

środa, 2 lutego 2011

[290]. domówka.

wyniku PET-CT nadal nie ma.
no to czekamy.
na szczęście jeszcze jest dużo martini bianco z wczoraj.
i jest jeszcze nieotwarte martini rosato.

Niemąż sprawił mi dziś genialną, genialną po tysiąckroć grę.

i kupiłam pierwsze w moim dorosłym życiu spodnie dresowe. do tej pory po domu snułam się w dżinsach albo legginsach (ewentualnie, po przyjściu z fabryki do domu nie przebierałam się wcale, tylko zasypiałam trzy sekundy po przeczytaniu bajeczki - w garsonce, pończochach i makijażu).

sączę więc martini, chrupię paluszki o smaku cebulki, zad grzeją mi ciepłe bajowe spodnie, pstrykam w konsolę pstryku-pstryk, buduję różne urządzenia i zaśmiewam się ze swojej beznadziejnej nieznajomości praw mechaniki i fizyki.

i czekam.

wtorek, 1 lutego 2011

[289]. lęki.

lęki, kurwa, mam.
o wynik PET-CT.

źle mi.

***
wujek Jaguar przesłał mi dziś zdjęcia z zaimprowizowanej sesji z dnia PET-a - uczył się na mnie oświetlania.



***
jadę do nocnego po martini i wódkę.
narąbiemy się i będziemy na rauszu grali z Niemężem w Assasin's Creed II.

ciekawe kiedy zadzwonią, że jest wynik.
 
©KAERU 2010
Wszystkie prawa zastrzeżone Sałyga