środa, 31 sierpnia 2011

[499].

(Leszek Możdżer - Melodia na dobranoc)

***
nie, nie będzie posta o Pau.
co więcej: dziś nie będzie posta.

***
Już w dzieciństwie większość z nas poznała historię o pewnej mądrej kobiecie, która potrafiła zażegnać śmierć. Wiedziała, że jeśli na śmierć istnieje jakiś środek zaradczy, choćby chwilowy, to jest nim opowiadanie zajmujących historii. Że tylko snucie opowieści może stanąć do konfrontacji ze skutecznością śmierci. Ta kobieta miała na imię Szeherezada.

Julian Barnes - najbardziej bodaj wytrawny stylista z cudownego pokolenia prozaików brytyjskich debiutujących w latach 70. i 80., do których zalicza się Salmana Rushdiego, Martina Amisa, Iana McEwana, Grahama Swifta i Kazuo Ishiguro - w swojej najnowszej książce przyznaje się do nieustannego lęku przed śmiercią i powtarza gest Szeherezady, by śmierć od siebie oddalić, a przynajmniej, by myśl o niej oswoić, co w ostatecznym rozrachunku wychodzi na to samo. Bo problem śmierci jest w gruncie rzeczy problemem lęku przed nią. "Kiedy stajemy w obliczu śmierci, zaczynamy się garnąć do książek" - cytuje Barnes jednego ze swoich ulubionych pisarzy. I jakby w odpowiedzi nie tylko pisze jeszcze jedną książkę, ale też postanawia, że zszyje ją z rozlicznych cytatów i anegdot literackich. Opowieść Barnesa o śmierci zamienia się w spacer po literaturze, a pisarzy, których hojnie cytuje, nazywa swoimi krewnymi. To oni są mu przewodnikami po tym temacie. Po lekturze książki Barnesa można odnieść wrażenie, że cała literatura nie tyle zmaga się z tematem śmierci, ile nim żyje.

W rozmyślaniach Barnesa nad ostatecznym kresem doczesnego życia odzywa się anglosaski zdrowy rozsądek i sceptyczne nastawienie do wszelkich metafizycznych ciągot, rozbrajające powagę tematu pozbawionym nabożeństwa humorem. Z drugiej strony daje o sobie znać bliski Barnesowi francuski racjonalizm pozwalający autorowi podejść do tematu bez emocji, powiedziałbym wręcz: klinicznie, jak do poglądowej sekcji zwłok. Nie znajdziemy tu granicznych stanów grozy i drżenia czy krzyków rozpaczy, żadnych śladów romantycznego buntu czy skoku w szaleństwo. Barnes podchodzi do śmierci w białych rękawiczkach.

Z tematem śmierci wiąże jednak temat poważniejszy - kwestię istnienia Boga. "Nie wierzę w Boga, ale odczuwam jego brak" - wyznaje w pierwszym zdaniu, po czym zdradza, że kiedy tą błyskotliwą myślą podzielił się ze starszym bratem, filozofem, ten zareagował jednym słowem komentarza: "Ckliwe!". Złota myśl o braku wiary w Boga i jednoczesnym odczuwaniu Jego potrzeby pojawiała się w najrozmaitszych wariacjach i stała się już komunałem w świecie - zbyt sceptycznym, by przyjąć tezę o istnieniu Boga, a za mało pewnym siebie, by nie czuć za Nim wstydliwej tęsknoty. W mniemaniu Barnesa ludziom Boga potrzeba - załatwiłby bowiem kilka dręczących ich spraw, a przede wszystkim zlikwidowałby strach przed śmiercią. Nic dziwnego, że Barnes swoje pierwotnie ateistyczne stanowisko zastąpił w późniejszym wieku postawą agnostyka i że dziś, jak przyznaje, bardziej irytują go przejawy ateistycznego absolutyzmu niż tradycyjne przywiązanie do wiary.

Poglądy na śmierć starannie zebrane i omówione przez Barnesa, choć są autorstwa najtęższych piór i umysłów, przestają po jakimś czasie ciekawić. Wszystkie argumenty w tej dyskusji, od metafizycznych po biologiczne, znane są przecież na wylot, a stawiane na temat śmierci pytania - kres czy początek, wieczność czy nicość, wyzwolenie czy tragedia, absurd czy logiczne zwieńczenie - wydają się aż nadto przypominać pytania o sens życia, jakie zadają sobie wchodzący w to życie młodzi ludzie. Gotów byłbym powiedzieć więc, że 60-letni Barnes obsesyjnie pytający o sens śmierci nie przybiera pozy stojącego nad grobem starca, ale, przeciwnie, tymi pytaniami dziwnie się odmładza. To prawda, że temat ten podejmowała cała armia znakomitych pisarzy, z tym, że wzrok swój kierowali ku konkretnym przejawom śmierci, jakby w obawie, że jakakolwiek generalizacja tego zagadnienia prowadzi nieuchronnie do ckliwości lub banału. Podobnie jest z pytaniem o sens tak zwanego życia - stawiają je wszystkie ważne dzieła, ale żadne nie robi tego wprost: stawką jest bowiem wiarygodność, a ceną, jaką można zapłacić - pretensjonalność.

Problem z rozważaniami nad śmiercią polega też na tym, że nie ma jednej śmierci, jest ich tyle, ile osób jej podległych. Inaczej wygląda na ulicach Kalkuty, inaczej w londyńskim szpitalu. Inna jest śmierć dziecka, inna - starca. To nieprawda, że śmierć czyni nas równymi. Wszelkie nierówności, jakie towarzyszyły nam za życia, towarzyszyć nam będą ze zdwojoną siłą przy umieraniu.

Na szczęście Barnes jako rasowy powieściopisarz przypomina sobie o tym, dlatego też gawędząc o śmierci, co rusz kieruje się ku życiu. I wprowadza wątek autobiograficzny. To najciekawsza część książki, bo jeśli mówić o śmierci, to tylko w jej związku z życiem. Barnes snuje barwną opowieść o tajemnicach swoich dziadków, o matce ateistce i ojcu agnostyku, o niemożności nawiązania z nimi emocjonalnej więzi, o ich groteskowej starości, a w końcu o ich śmierci, już nie literackiej, ale potwierdzonej własnym doświadczeniem.

Tanatologiczna opowieść Barnesa przesycona jest często przednim humorem, ale po czasie humor ten staje się przewidywalny. Wszelkie rozmowy o tym zjawisku, które wymyka się naszemu pojmowaniu, kończą się nieuchronnie paradoksem, a te, jeśli zgrabnie je zapisać, gwarantują uśmiech: "Śmierć jest słodka, uwalnia nas od strachu przed śmiercią" lub "Bóg może być martwy, ale śmierć ma się znakomicie". Czy jest jakiś równie dobry surowiec do produkcji intelektualnych szarad i dowcipnych sentencji? Książka Barnesa uzmysławia mi jednak, że jest tu jeden warunek: z dyskusji o śmierci należy powycinać to, co boli - na przykład szczegółowe opisy choroby i cierpienia, poprzedzających zgon. Barnes wprawdzie całkiem od tego nie ucieka, ale miłosiernie oszczędza czytelnikowi bardziej rewoltujących aspektów umierania. Śmierć w jego klarownej prozie jest estetyczna i konceptualna, a przede wszystkim oddzielona od umierania. Barnes napisze, co prawda, o tym, że ojciec w demencji starczej nasikał do elektrycznej golarki, ale oszczędzi nam szczegółów. Nie znajdziemy tu takich scen, jak ta z "Dziedzictwa" Philipa Rotha, w której syn czyści zabrudzoną kałem starego ojca podłogę w łazience. Dlatego po nieudrapowaną prawdę o śmierci i związanym z nią umieraniu sięgnę nie do Barnesa, ale do powieści jego amerykańskiego kolegi.

Bo Barnesa bardziej interesuje czysta jak górski kryształ kategoria nicości, ta higieniczna "śmierć bez umierania", niż brudna proza ludzkiej fizjologii. Widać to już w tytule. Polski przekład gubi jego pierwotną, nieprzetłumaczalną dwuznaczność. Owszem, tytuł angielski można odczytać jak stwierdzenie, "Nie ma się czego bać", ale angielska gramatyka pozwala też na odmienne jego odczytanie: "Nicość, której należy się bać". Barnes, w lęku przed tą nicością, wypełnia opowieściami dany mu czas, jak Szeherezada, choć wie, że literatura nie gwarantuje nieśmiertelności, a każda książka będzie miała swojego ostatniego czytelnika.

''Nie ma się czego bać'', Julian Barnes, przeł. Jan Kabat, Świat Książki, Warszawa

Źródło: Gazeta Wyborcza

wtorek, 30 sierpnia 2011

[498].

(Ryuichi Sakamoto - Solitude)

***

drugi wlew - tuż, tuż - 1 września, więc zanimco pojechałam na byznesmytyng do fabryki Głównego Klienta.
fabryka daleko, wlew niedaleko, sprawdziłam mapę i żeby nie marnować czasu, przy okazji odwiedziłam Punkt Poboru Mocy nr 1 (każdy z nas ma takie PPMsy - ja mam jeden na Mazurach, drugi - właśnie u Pana Jędrusia).
Vileda wyleguje się na łóżku Pana Jędrusia.

jadąc na byznesmytyng tłumaczę zwierzyńcowi, że mają się ZACHOWYWAĆ.
bo mama pracuje dla Klienta. bo to ważny Klient, a od tego spotkania wiele zależy. więc żadnego szczania po kątach, żadnych min, fochów, żadnego domagania się uwagi. witamy się grzecznie, mówimy jak mamy na imię, siadamy w kąciku i siedzimy jak trusie, zrozumiano? bo jak nie, to po spotkaniu nie będzie przystanku w McDonaldzie, o klockach LEGO Harry Potter nie wspominając.
zwierzyniec pokornie kiwa łbami ze zrozumieniem.
utrwalamy jeszcze raz scenariusz: witamy się kulturalnie i zajmujemy się sobą, bo mamusia przyjechała na spotkanie, żeby zarobić pieniążki na michę i żwirek.
zajeżdżamy.
Klient wita nas przy samochodzie, nie sposób więc dyskretnie przemilczeć obecności Córki, tym bardziej, że Klient zachwyca się wyglądem kocicy i żałuje jej, że jest uwięziona w klatce.
idziemy w czwórkę do przyfabrycznych biur: Klient, ja, Syn i Vileda.
po drodze Syn przedstawia się Klientowi. wyciąga dłoń, mówi dzień dobry, kłania się, przedstawia imieniem (ha! widać od razu, że wnuk dyplomaty!), jestem zadowolona z siebie, idzie wszystko gładko.
następnie Syn dodaje: - proszę Pana, a wie Pan, że jeśli jest Pan bogaczem, to moja Mama wykiwa Pana fabrykę na kasę? - Klient blednie i zaczyna drgać mu żyłka na skroni.
następnie Córka - oswobodzona z transportera - wskakuje na dębowy, gdański stół, przy którym pracuje Żona Klienta. Żona krzyczy w przerażeniu - kot! kot chodzi mi po klawiaturze!, a tymczasem Syn zakłada na głowę plastikowe wiadro, zaczyna przeraźliwie miauczeć, jednocześnie waląc się po wiadrze packą na muchy.
tymczasem ja zapadam się pod ziemię, nie pozostawiając po sobie nawet niedużej, mokrej plamy.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

[497].

na dziś - dwa haiku w tłumaczeniu Miłosza, autorstwa Issy.

Motyl sobie pofrunął,
Jakby zniechęcił się
Do tego świata.


oraz:

Chmara komarów -
Byłoby pusto
Bez nich.


***

foto A R-R

***

rozmawiałam z Mecenasem.
podzieliłam się wątpliwością, czy jest sens w zdarzeniach, które składają się na życie.
Mecenas odparł bez cienia wahania: - nie, nie ma.

niedziela, 28 sierpnia 2011

[496].

(Chris Botti - The look of love)

***

(...) jak my wszyscy brał sobie do serca entropię i robił, co mógł, żeby opóźnić śmierć, a przynajmniej chwilowo ją oszukać. Każdy, kto dowiaduje się, że wszechświat rozszerza się i kurczy w pulsacjach trwających osiemdziesiąt miliardów lat, ma prawo zapytać: "A co ja z tego będę miał?". Kawałek wieczności byłby całkiem rozsądnym żądaniem. (...).

Peter De Vries - Przepych kolibra

sobota, 27 sierpnia 2011

[495].



(Aerosmith - Pink)

***

Wisława Szymborska - Nic dwa razy

Nic dwa razy
Nic dwa raz się nie zdarza
i nie zdarzy. Z tej przyczyny
zrodziliśmy sie bez wprawy
i pomrzemy bez rutyny.

Choćbyśmy uczniami byli
najtępszymi w szkole świata
nie będziemy repetować
żadnej zimy ani lata.

Żaden dzień się nie powtórzy,
nie ma dwóch tych samych nocy,
dwóch tych samych pocałunków,
dwóch jednakich spojrzeń w oczy.

Wczoraj, kiedy twoje imię
ktoś wymówił przy mnie głośno,
tak mi byo, jakby róża
przez otwarte wpadła okno.

Dziś, kiedy jesteśmy razem,
odwróciłam twarz ku ścianie.
Róża ? Jak wygląda róża?
Czy to kwiat ? A może kamień ?

Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem ?
Jesteś - a więc musisz minąć.
Miniesz - a więc to jest piękne.

Uśmiechnięci, współobjęci
spróbujemy szkać zgody,
choć różnimy się od siebie
jak dwie krople czystej wody
.

***


- a w tej różowej pójdziesz na rozpoczęcie roku szkolnego, dobrze Mamusiu?

piątek, 26 sierpnia 2011

[494].



(z muzikalu Hair - piosenka I got life)

***

a było tak:

- ojej... serio ma Pan w domu kolekcję egzotycznych motyli?

- yyy... nie jestem zagorzałą fanką Roxette.

- mówiłam Wam, że Manuela Gretkowska to moja siostra?

- Roda Stewarda lubię, ale bez przesady.

Zdzisia z Pcimia pozdrawia cały Urząd Skarbowy.

rockowy mop.

rycząca czterdziecha.

- czy słyszeli państwo, że klacz uciekła ze stadniny koni?

- znajdą Panie te włosy w jaśniejszym kolorze? albo rude?

czwartek, 25 sierpnia 2011

[493].

(Kings of Leon - Use somebody)

ale panowie mają zmęczone oczy...
chyba za dużo czytają. i pewnie bez lampki.

***


serdecznie dziękuję Paniom ze sklepu Rokoko za przemiłą i fachową obsługę.
(uprzedzając Wasze pytania, odpowiem: rudych skalpów nie było).

środa, 24 sierpnia 2011

[492].

(Trevor Jones - ścieżka dźwiękowa z filmu G.I.Jane, suita)

***

Leopold Staff - Twe złote włosy

Włosy twe jak płomienna błyskawicy grzywa,
Jak surm mosiężnych świetna, weselna muzyka,
Jak uroczyste święto bogatego żniwa,
Jak w południe lipcowe spieka słońca dzika.

Włosy twe: bursztyn, jedwab, ogień i oliwa,
Jesienny niebywały przepych października,
W zasobnych miodnych ulach praca pszczół szczęśliwa,
Złote szaleństwo wina dla ust biesiadnika.

Włosy twe: rozżagwiona rozkoszy pochodnia,
Kojące jako morze, kuszące jak zbrodnia...
Jak w lesie o zachodzie zabłądzić w ich złocie!
I po wirze upojeń, pieszczot zawierusze

Zagrzebać w nich swe usta i upowić duszę,
Dumną jak sen zwycięzcy w zdobytym namiocie!


niezły wiersz.
aż mi łyso się zrobiło.

***

byłam dziś u Ulubionego Doktorka. dał mi druka na peruka.
jutro podstempluję go w Enefzecie, a następnie pobiegnę mierzyć owłosienie.

wstępnie wybrałam następujące fasony (są podobne do siebie, wiem - problem w tym, że fasony na ekspedientkę z mięsnego jakoś mnie nie kręcą).





jakieś sugestie co do koloru?

wtorek, 23 sierpnia 2011

[491].

(Grace Jones - I've seen that face before)

***

ha! co za skleroza!
przecież rok temu Niemąż kupił mi perukę w Krakowie, gdy pojechaliśmy do pana profesora Tadeusza Popieli po analizę SWOT mojego leczenia.
dziś grzebłam więc czem prędzej w garderobie, zadzierzgłam ją na łysość i włala: otom ja, w plastikowych warkoczykach prosto z Chin.

- mam założyć perukę?
- a Ty jak chcesz mamusiu?
- mnie to obojętne, Ty zadecyduj, Synku.
- lepiej załóż, bo ludzie będą się z Ciebie naśmiewali, a to mnie wnerwi i będę zmuszony wrzasnąć na nich, żeby przestali się gapić.



i tak oto już jestem normalna.
a przy okazji - peruka przyjemnie grzeje łeb.



korci mnie, żeby zdejmować perukę przy wchodzeniu do miejsc publicznych, z jednoczesnym gromkim powitaniem, np. darz bór! czy ave satan!, albo z innym, równie durnym hasłem, np. to napad, ręce do góry!

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

[490].

(Waglewski, Fisz, Emade - Chromo)

***





wiem, nie wyglądam na poważnie chorą.
żeby wyglądać comme il faut powinnam chodzić w spranej pasiatej piżamie, powłócząc obandażowanymi nogami. twarz mieć powinnam oblepioną zielono lśniącym gilem i ciągnąć za sobą zakrwawiony kabel od kroplówki.
albo, przynajmniej, oblec się we włosienicę, krzywo zamotać na głowie burą szmatę, a będąc w pobliżu ludzi - przewalać żałośnie okiem, teatralnie wzdychać i jęczeć spierzchniętymi, sinymi wargami: mam raka, uhuhuhuhuuuu....

tak, wiem: wyglądam raczej na członkinię bliżej niezidentyfikowanej subkultury.
coś obrzydliwego. coś innego. coś przerażającego: coś między lesbijką, przeterminowaną pankówą z Jarocina, więźniarką, a transseksualnym harekrisznowcem.

od trzech dni mam możliwość sprawdzania, jak niezwykle interesujące jest dla innych oglądanie mnie w mało kobiecej fryzurze.
pozdrawiam więc wycieczki, które zwiedzały zamek w Reszlu: chuj wam w dupę!
pozdrawiam również spacerujących po Mikołajkach: wam też, ten sam chuj, w dupę!
pozdrawiam ponadto stolicę, warszawski kołowy ruch drogowy oraz pewną pocztę przy ul. Grochowskiej: chuj wam w dupę! chuj! w dupę!
i nie, nie chodzi mi o to, że ludzi się przyglądają. to, ewentualnie, staram się zrozumieć.
chodzi mi o komentarze, chichoty, o wskazywanie palcem, trącanie się łokciami, o rozmowy, które zamierają w pół słowa, gdy przechodzę obok.

nie wstydzę się ludzi.
nie wstydzę się choroby.
wstyd mi przed moim Synem, bo Go oszukałam.
ludzie, en masse nie są fajni.

niedziela, 21 sierpnia 2011

[489].

(Lao Che - Urodziła mnie ciotka)

***

foto: A R-R

Niech pan pamięta (...), że wszystko jest we wszystkim. Najdalsze gwiazdy wpływają na obwolutę kielicha kwiatowego. W rosie dzisiejszego poranka jest wczorajszy obłok. Wszystko splata wszechobecna zależność. Żadna rzecz nie może wyjść spod władzy innych. A tym bardziej rzecz myśląca, człowiek. Kamienie i twarze odbijają się w pańskim śnie. Zapachy kwiatów zakrzywiają drogę naszych myśli. Dlaczego więc nie modelować dowolnie tego, co kształtowane jest przypadkowo?
— Stanisław Lem, Szpital przemienienia

i to jest moje credo.
wierzę w spójność rzeczywistości. w spraw przenikanie, ludzi powiązania, w zamkniętą sumę energii wszechświata.
wierzę w sens nieustannego lepienia, modelowania codzienności od nowa. w sens wycierania rozlanego mleka, w zasadność chwytania się brzytwy, wyławiania śliwki z kompotu, zakładania ortez na połamane kozie nogi.

sobota, 20 sierpnia 2011

[488].

(Lux - Northern lights)

***

widzieliśmy dziś bardzo liczebne stado żurawi.
piękne, dostojne ptaki.

Staff Leopold - Ciąg żurawi

W jesiennym niebie, pochmurnym wieczorem,
Wędrownym kluczem w odlotnej wyprawie
Ciągną wysoko z żałosnym klangorem
Żurawie! Żurawie!

Pod nimi pustka pól martwa, mgły, chłody,
Nagi las drżący w przymrozków obawie,
Znużone sady, zaparte zagrody...
Żurawie! Żurawie!

Płyną jak długie westchnienie bez końca,
Jak jęk ogromny ziemi w łkań zadławię,
Jak krzyk rozpacznej tęsknoty do słońca...
Żurawie! Żurawie!

Uniesie pastuch, o kij wsparty, głowy,
Długo za nimi pozierając łzawię
I porykując łby odwrócą krowy...
Żurawie! Żurawie!

Leciałbym z wami, gdzie pierś radość czerpie,
Lecz jak tu smutki swe same zostawię,
To wszystko, przez co cierpiałem i cierpię...
Żurawie! Żurawie!



O tym, że się jest szczęśliwym, wie się dopiero potem, kiedy to minęło. Człowiek żyje zmianą.
— Stanisław Lem, Szpital Przemienienia

Świadomość jest jak wiatr, o którym można powiedzieć, iż wieje, ale nie ma sensu pytać, gdzie jest wiatr, kiedy nie wieje.
— Stanisław Lem, Duch z maszyny

piątek, 19 sierpnia 2011

[487].

(Jamie Cullum - Everlasting love)

***


żadna krowa ci nie powie, co widziała dzisiaj w rowie - głosi jeden z bon motów ubikacji tawerny Zielony wiatr.
no chyba że... krowa widziałaby mnie.
wówczas powiedziałaby, że widziała łysolka, który poszedł za oborę na grzyby.
grzybów nie było - w lesie sucho.

***

z okazji wypadu sierści kupiłam dwa szampony nawilżające i odżywkę.
nie pomogą, ale mam uczucie zadbania i dobrze wydanych pieniędzy.

wielokrotnie zastanawiałam się, czy jak wypadają po chemii włosy, to czy zewsząd.
teraz już wiem - ofszę.

Na stresy
Na stresy najlepsza pieszczota
pogłaskać łysego... jak kota.


***

- mamo, nie chodź po domu w czapce, ja się Ciebie łysiutkiej nie boję.
- chodzę w czapce, bo mi w łeb zimno, Synu.

Giancarlo tytułuje mnie mój łysolku. zapowiedział, że jeśli dzieci będą się śmiały, że jestem bezwłosa, wówczas On będzie robił do dzieci groźne miny.
zaproponowałam, że jeśli będzie się mnie wstydził przed dziećmi, mogę - na Jego wyraźną prośbę - nosić czapę.
i wytłumaczyłam, że wypadły włosy, nie dlatego, że jestem chora.
włosy wypadły, bo tak wspaniale zadziałało lekarstwo.
i tego, fuck rak, się trzymamy.


- mamo, a jeśli podstawię włączoną żarówkę z tyłu Twojej czaszki, będzie Ci teraz prześwitywał mózg?

czwartek, 18 sierpnia 2011

[486].

(Hanna Banaszak - W moim magicznym domu)

***

dziś podczas obiadu w knajpie Zielony wiatr, po przepłynięciu kajakiem z Ukty do Iznoty, wyszły mi włosy.
wieczorem dzieło Irinotecanu zostało dokończone maszynką pożyczoną od Julity (dziękuję! :*).







środa, 17 sierpnia 2011

[485].

(Różowa Pantera - piosenka z kreskówki)

***

"Utrzymany w formie listu otwartego
wiersz o tym, że problemy dzieci
należy traktować poważnie
"

Chciałbym bezwzględnie stwierdzić
W imieniu własnym i Jacka,
Że całe "Dzieci z Bullerbyn"
To fikcja literacka.

Tym samym stwierdzić chcemy,
Że myli się, kto sądzi,
Że największe problemy
To: zarost, seks, czy trądzik.

Bo również los maluchów
Jest podle byle jaki...
Kogo nie gryzą pieluchy,
Kogo nie męczą mleczaki,

Kto się nie dławi serkiem,
Nie daje buzi dziadkom,
Nie bawi się wiadrekiem,
Nie rani sie łopatką,

Kogo tabuny ciotek
Nie obnoszą na rękach
I komu od grzechotek
Po prostu łeb nie pęka,

I komu niania Hanna
Nie śpiewa: "Ti, ti! Kicia",
I kogo nie mdli manna,
Ten, kujwa*, nie zna życia!


*Eufemizacja przez zamianę jednej głoski; nagłos i wygłos
zostają, dzięki czemu łatwo rozpoznac całość ("Słownik
eufemizmów polskich", PWN 1998, poz. 1942., s. 214.)


Artur Andrus

***

czytam, czytam, czytam Wasze komentarze i oczy przecieram ze zdumienia.
nie rozumiem, jak mogłabym nie powiedzieć Giancarlowi, że choruję.
miałabym zataić?
eee...

wtorek, 16 sierpnia 2011

[484].

(Zakopower - Pójdę boso)

Nieużyty frak
Dziurawy płaszcz
Znoszony but

Zapomniany szal
Zaszył się w kąt
Niemodny już

Każda rzecz
O czymś śni
Odstawiona
Jeszcze chce
Modna być
Zanim cicho skona

I dopiero gdy zawoła Bóg
To pożegnam wszystkie te rzeczy i znów
Pójdę boso
Pójdę boso
Pójdę boso
Pójdę boso

Zagubiony gdzieś
Parasol, z nim
Czekam na deszcz

Zegar nie wie jak
Bez moich rąk
Ma życie wieść

W wielki stos
Piętrzą się
Odłożone
Każda chce
Żeby ją
Wziąć na druga stronę

I dopiero gdy zawoła Bóg
To pożegnam wszystkie te rzeczy i znów
Pójdę boso
Pójdę boso
Pójdę boso
Pójdę boso

Zamkną za mną drzwi (pójdę boso)
Nie zabiorę nic (pójdę boso)
Zamkną za mną drzwi (pójdę boso)
Nie zabiorę nic

I dopiero gdy zawoła Bóg
To pożegnam wszystkie te rzeczy i znów
Pójdę boso
Pójdę boso
Pójdę boso
Pójdę boso


***

dziś odkryłam, jakie zajęcie sprawia, że (mimo pogłębiającego się zmęczenia) zapominam o sensacjach związanych z chemioterapią.

wciągnęłam banana, łyknęłam biało - pomarańczową kapsułeczkę, zapiłam soczkiem i wpadłam na dwie godziny w mrągowskie szmaty.
wygrzebałam: granatową płócienną kangurkę, dwie bluzy (jedną bardzo grubą, różową - z gupimkotkiem, drugą cieńszą, pomarańczową - z Różową Panterą, goszszsz, dziecinnieję) oraz jedwabną bluzkę na Okazję.

mam więc kolejny plan: od dziś, po każdorazowym łyknięciu 5-FU, lecę ryć w lumpie.






do tej pory uważałam, że kupowanie ubrań w moim stanie to marnowanie pieniędzy.
w sumie nadal tak uważam, ale odkąd zaprzyjaźniłam się z Byłą Żoną, to uważam, że nawet jeśli, to co z tego.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

[483].

(Michał Bajor - Starzy ludzie Jacquesa Brela)

Nie mówią prawie nic, bezradnie patrzą w krąg wyblakłym wzrokiem swym,
choć mogą forsę mieć to biedni przecież są, bo marzeń braknie im.
W ich domach zapach ziół i zapach dawnych słów wsród smutnych ścian się zbiegł,
W Paryżu żyje się jak na prowincji, gdy ktoś przeżył życia wiek.

A gdy wpadają w śmiech głos pęka im, gdy o swych świetnych piszczą dniach,
A gdy wpadają w płacz ich zmarszczek gęsta sieć perliście lśni we łzach.
A jeśli trochę drżą, drżą słysząc zegar, co w salonie mierzy czas
i gada noce dnie swe "tak" i swoje "nie" i gada "czekam was".

Nie mają złudzeń już, ich książki dawno śpią, pianino w kącie śpi.
I kot już dawno zdechł, niedzielne winko zaś już nie rozgrzewa krwi.
Tak skurczył się ich świat, że nie ruszają się za wiele, zwłaszcza, że
przy oknie zaśnie się, w fotelu zaśnie się, spać można byle gdzie.

Jeśli wychodzą to wychodzą wbici w czerń i człapią resztką sił
pochować kogoś, kto był jeszcze starszy i kto jeszcze brzydszy był.
I opłakując go zapomnieć chwilę chcą o tamtych myślach złych,
że zegar noce dnie swe "tak" i swoje "nie" gadając czeka ich.

Nie umierają, nie, lecz zapadają w sen, któremu końca brak.
Wczepieni w dłonie swe, tak bojąc rozstać się, rozstają się i tak.
Kto z dwojga został sam, wciąż dotyk będzie czuć stygnących drogich rąk.
Kto z dwojga został sam, bez trudu znajdzie swój ziemskiego piekła krąg.

Zobaczyć można ich jak z trudem niosą w deszcz parasol swój i wstyd,
że mówią cicho zbyt, że chodzą wolno zbyt, że żyją długo zbyt.
A jeśli czegoś chcą, chcą komuś chociaż raz powierzyć myśli swe,
że zegar gada wciąż swe "tak" i swoje "nie" i gada "czekam cię",
że zegar, raz po raz, swe "tak" i swoje "nie" gadając czeka nas.


(tłumaczenie Wojciecha Młynarskiego)

***

lubię myśleć o tym, co będę robiła na starość.

***

- mamusiu, gdy już umrzesz, będę cię odwiedzał na cmentarzu i będę cię nadal kochał.
- ja też będę Cię zawsze kochać. i będę z Tobą wszędzie, wystarczy, że spojrzysz w niebo - ja tam będę. będę nad Tobą czuwała i Cię chroniła.
- a w deszczu będziesz?
- jasne! będę, przecież wiesz jak lubię, gdy pada.
- to będę wychodził z wiaderkiem na dwór, będę nabierał deszcz i zanosił go do swojego domu.

niedziela, 14 sierpnia 2011

[482].

(Chet Atkins - Bird yellow)

***

Bolesław Leśmian - [Jak niewiele ma znaków to ubogie ciało]

Jak niewiele ma znaków to ubogie ciało,
Gdy chce o sobie samym dać znać, co się stało...
Stało się, bo się stało! Już się nie odstanie!
Patrzę ciągle i patrzę, jak gdyby w otchłanie,
I ciągle nasłuchuję, czy kto puka w ciszę?...
Nie dlatego, ze widzę, nie przeto, że słyszę.
I usta moje bledną, a to ten ból biały
Nie dlatego, że zmarły, lecz bardzo kochały,
I uśmiech nie dlatego trwa na nich przelotem,
Żeby się uśmiechały... ten uśmiech wie o tem.
A gdy ciebie wspominam - świat mi cały gaśnie,
Bo tak oczom potrzeba - tak chce się im właśnie!
A dłonie załamując, wiem, że nie z rozpaczy,
Lecz nie mogę inaczej - nie mogę inaczej.


***

jasne, że jestem chora, jaaaaasne.
ale znam jeszcze inne tematy do rozmów prócz: raka, leczenia raka, przypadków raka, chorowania na raka, źle zdiagnozowanego raka, historii o ozdrowieniach z raka, zaleczenia raka, niezaleczenia raka, zgonów z powodu raka i opisów tychże zgonów.
i nie pytajcie się mnie jak się czuję.
chujowo się czuję, ale ile można o tym rozmawiać?

sobota, 13 sierpnia 2011

[481].

(Chet Atkins - walc Chopina nr 10 B-moll)

***

muszę Wam o tym napisać. wydawało mi się zbędnym truizmem pisanie takich postów, ale jednak...

to nie jest tak, że jak się ma raka, to Ewa Kopacz wraz z całym Ministerstwem Zdrowia, Enefzetem, ZUS-em oraz wszystkimi okolicznymi ZOZ-ami, NZOZ-ami i hospicjami zaczynają skakać wokół chorego, kręcąc piruety na ogonie.
nie, zdecydowanie NIE.
to jest całkiem tak samo jak z przeziębieniem.
masz przeziębienie - możesz pójść do lekarza. możesz, nie musisz.
możesz wykupić przepisane lekarstwa. albo możesz najeść się czosnku. albo granulek homeopatycznych.
możesz położyć się do łóżka i liczyć, że ktoś poda herbatę. możesz też pracować, wychodzić z domu, spotykać się z bliskimi.
z rakiem jest identycznie.

tym samym dementuję obiegowe opinie:
nie, nie mam zapewnionej stałej opieki służby zdrowia. ani żadnej innej.
nie przebywam w szpitalu. i nie muszę leżeć w łóżku.
nie muszę również brać lekarstw.
ani nie mam wyznaczonej szczególnej diety.



i jeszcze jedno - nie jestem przeziębiona. nie zarażam.

piątek, 12 sierpnia 2011

[480].

(TSA - Twoja szansa II)

***

są plusy dodatnie raka, np.: znajduje się czas.
można więc pół nocy leżeć w łóżku z Synem, oglądając filmy na jutjubie albo grając setną partię szachów.
można zaordynować Babci B. lepienie pierogów i gotowanie barszczu (niech od dziś Wigilia będzie codziennie!).
albo można przyjechać do Eksżony, przewrócić się o kanapę, omotać kocykiem, umościć na podusiach i gadać godzinami o dyrdymałach.

(niezmiennie jestem zachwycona gustem Voldemorta.
jak skomentował niezbyt dyplomatycznie Niemąż, dostrzega analogię z puentą dowcipu pt. nasza kochanka jest fajniejsza).

czwartek, 11 sierpnia 2011

[479].



(Sofia Rotaru - Odna Kalyna)

***

Bolesław Leśmian - Śmiercie

Chodzą Śmiercie po słonecznej stronie,
Trzymający się wzajem za dłonie.

Którą z naszej wybierzesz gromady,
By w cmentarne uprowadzić sady?

Nie chciał pierwszej, że nazbyt miniasta,
Grób, gdy hardy, pokrzywą porasta.

Nie chciał drugiej, że nadmiernie złota,
Nie zna ciszy, kto się tak migota.

Wybrał trzecią, co choć bugulicha,
Lecz tak cicha, że wszystko nacicha.

Coś za jedna, że podobasz mi się
W swym bożystym na ziemi zarysie?

Żal mi, przeżal ptaka, co odlata,
Dla cię umrę z nieżalu do świata.

Blada jesteś, jak to słońce w zimie -
Kędy dom twój i jak ci na imię?

Dom mój stoi na ziemi uboczu,
A na imię nic nie mam, prócz oczu.

Nic w tych oczach nie mam, prócz wieczoru,
Pewna byłam twojego wyboru.

Jeden zowąd śmierć sobie wybiera,
Ale drugi tą śmiercią umiera.

Choć wybrałeś, nie wiedząc dla kogo,
Zawszeć będę pamiętną i drogą.

Jestem śmiercią twej matki, co w chacie
Uśmiechnięta czeka teraz na cię.


***

morfologia po tygodniu od wlewu oraz po tygodniu żarcia tegafuru zrobiona.
WBC 2,50.

środa, 10 sierpnia 2011

[478].

(Kopruch - Po prostu bą)



wyjątkowo trafna piosenka w kontekście mojej choroby i leczenia przez usuwanie kolejnych części ciała.

***

tym razem na topie są mdłe potrawy.
nudzi mnie nadal, ale całkiem inaczej niż po cisplatynie.
od wczoraj mam trochę temperatury.
a ponadto jestem obrzydliwie słaaaaaba.


wtorek, 9 sierpnia 2011

[477].

(Julio Iglesias - Amor, amor, amor)

***

sezon zbierania grzybów uważam za otwarty.

lubicie grzybobranie?
obieracie grzyby z grzybni w lesie, czy w domu? jeśli w domu, co robicie z grzybnią? wyrzucacie do śmietnika? do ogrodu - pod sosnę?
a co robicie z grzybami? przyrządzacie zupę - sos/jajecznicę? suszycie je? marynujecie?

Babcia B. mówi, że grzyby, niestety, nie dla mnie: niby białko, ale trudno przyswajalne i ciężkostrawne.

ale
zbierać
mogę
!

(byle tylko iść powoli i krótko, bo sił - niewiele).

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

[476].

(Jason Wade - You Belong To Me)

***

nie będziemy mieć z Niemężem szczeniąt.
z paru powodów.
podstawowym jest mój obustronny brak przydatków, tudzież całkiem realna perspektywa zaszycia na głucho (oczywiście o ile chemioterapia zadziała i będzie można mnie wyoperować, usuwając kolejne zbędne elementy, które przybliżą mnie do zostania mistrzynią deep throat).
ponadto, swego czasu, Niemąż urodził dziewczynkę, a ja - chłopczyka. nie załatwiamy tą dwójeczką, co prawda, problemu głodowej emerytury, ale dajmy szansę Chińczykom. może przyjmą nasze obywatelstwo i ochoczo się rozmnożą, pracując na nas.
analizując kwestię okocenia się należy również uwzględnić moją szczerą nienawiść do wymiotów oraz do noszenia dużego brzucha (szczególnie od ostatniego czasu gdy pozbyłam się skurwiela, a zaciążyłam z Rakelą).
sami więc rozumiecie, że nie mogłam nie ulec pokusie sprawdzenia, jak wyglądałoby nasze Dziecko (za jedyne śnaście PLN + VAT).
proszę podziwiać i gratulować.
tylko - do diaska - nie piszcie mi, że Wam aplikacja wygenerowała to samo zdjęcie, bo mi samozadowolenie spadnie i przerzuty się powiększą.

niedziela, 7 sierpnia 2011

[475].

(Peggy Lee - The cat song siamese)

***

Vileda dostaje kota raz dziennie, między pierwszą a drugą w nocy.
kot trwa około pięciu minut, po czym kocica zamiera na dobę.
łup! Vilcia frrrrunie z drapaka, z parapetu na dywan. w locie zrzuca dekoder oraz DVD, potrąca (ramieniem? udem? wąsem?) telewizor, zaplątuje się w kable, wbija się pazurami w dywan, rwąc go z pasją godną lepszej sprawy i dodając sobie kurażu wściekłymi, tygrysimi mrachnięciami.
łup! potrąciła statyw od aparatu fotograficznego i pobiegła do łazienki, łup! zrzuciła kosmetyki z wanny, mrach! mrach! mrach! - mracha dziko wpatrując się w kran od wanny - mrach! odkręcać wodę! człowieki, ruszać się! odkręcać! mrach!
idę. bielmo na oku mam, wszakże noc jest. odkręcam. mrach! Vileda krytykuje moją opieszałość, jednocześnie układa się w wannie. pije na leżąco, wysuwając raz po raz różowy jęzorek, niebaczna na zamoczenie sierści. a woda rozpryskuje się o jej pyszczek, tworząc mgiełkę drobniutkiej rosy, ścieka między łopatkami, moczy łapy, ogon.
wygląda jak żbik na porannym polowaniu - myślę sobie - choć w sumie nie wiem, jak żbiki rano wyglądają i dlaczego miałyby być aż tak mokre.

sobota, 6 sierpnia 2011

[474].



(C. Jérôme - C'est moi)

***

leżę na stole operacyjnym w fizelinowej koszulce. i zimno mi. bardzo zimno. tak zimno, że drżę jak osika, że drżą mi kolana.
zamykam oczy. widzę Niemęża, w błękitnym tiszercie, z amuletem na szyi.
uśmiecha się.
uśmiecham się.

otwieram oczy. jestem na sali pooperacyjnej.
zamykam oczy. widzę Niemęża, w błękitnym tiszercie, z amuletem na szyi.
uśmiecha się.
uśmiecham się.

***

Słońce i księżyc
W tym samym niebie.
Drobna dłoń mojej żony.


Gary Hotham

***

wyniki hist - patu powinny być za dwa tygodnie.

piątek, 5 sierpnia 2011

[473].

(Gilels gra Rachmaninowa - op. 3 nr 2 cis-moll)

***

Voldemort dzwoni z uprzejmym pytaniem: to jak z tym umieraniem?
mecenas Voldemorta dixit: pani Joanno, pani jest sfrustrowana, bo jest pani chora.
sędziny w powyższej sprawie mówią: proszem paniom, czeba być dobrej myśli, wyznaczamy kolejny termin.
prawda jest taka, że z każdej strony los wraz z przyległościami chichocze ze mnie do rozpuku.
jestem bezsilna.
rzucam fatwę.

poczekajcie.
nadejdzie wasz czas.
jeszcze doświadczycie życia.
aż do zachłyśnięcia się, zadławienia, wymiotów.

bo to może przydarzyć się każdemu.
a przydarzyło się mnie.
nie, nie jestem bohaterką.
musztruję pielęgniarza nieumiejętnie zakłuwającego mi od pięciu minut wenflon.
izoluję się od oddziału dziennej chemioterapii wpadając w katatoniczny sen przerywany wymiotami.
japierdolę, nawet torby ładnej by ze mnie nie uszyto - powierzchnia mojego ciała wynosi zaledwie 1,47 m2.

czwartek, 4 sierpnia 2011

[472].

(Bob Marley - Sun is shining)

***

idę dać dziś w żyłę.
tym razem będzie magicznie.


a do tego - TS-1.

środa, 3 sierpnia 2011

[471].

(Wham - The edge of heaven)

***

powinnam jednak kupić śpitalny ślafroczek.
wówczas prezentowałabym się odpowiednio.
ale chyba nie chcę się prezentować, a już szczególnie - odpowiednio.

ponadto:
nie lubię być w szpitalu.
nie lubię zapachu i odgłosów szpitala.
nie lubię wenflonu, kroplówek, podkładów, mierzenia ciśnienia i szurania chodaków.
nie lubię służbowej radosności pielęgniarek.
nie lubię fachowej uprzejmości lekarzy.

nie lubię, nie lubię, nie lubię.

wtorek, 2 sierpnia 2011

[470].

(Renan Luce - I was here)
piosenkę tę dedykuję mojemu najukochańszemu Niemężowi.
i dziękuję Ci za dzisiejszy dzień.
kocham Cię, Nie-mężu.

***






dziś, after pewne party, w takiej oto sesji zdjęciowej uczestniczyłam.
(a po polu ganiały się dwa jelonki).

ładny bukiet mam? pasuje bukiet do sukienusi?
a baleriny, widzita? zachwycić się! zostały dobrane do koloru fulara i, ogólnie, całości tonacji.


pozdrawiam wytwornie,
Chustka - Faszionistka.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

[469].

(Neil Young - Dead Man Theme)

***

mili Czytelnicy,
bardzo dziękuję za Wasze wirtualne wsparcie w komenciach.

lada dzień pojawi się na blog-aśku numer konta do wpłat.
będę zbierała kapustę przez Fundację Magdy.
nie ukrywam, że liczę (heh... jakże adekwatnie to brzmi w kontekście zbiórki pieniędzy...) na Waszą szczodrość.
ale nie sama kasa się liczy: proszę Was też o mocne, pozytywne myśli i modlitwę.
i tu mała prośba: gdy będziecie medytowali o mnie, skupcie się na mnie, a nie - na fstrętnym *-kur-wielu, który mnie podgryza.
proszę o dużo, dużo jasnej, radosnej energii dla mnie.

 
©KAERU 2010
Wszystkie prawa zastrzeżone Sałyga