sobota, 31 lipca 2010

[116]. au.

miał być post o przemiłej sobocie, ale wieczór i noc zdominował niewyobrażalny ból żołądka, może od japońskich tablet, może od cysplatyny, a może od skurwiela.
śpię otumaniona tramadolem.

piątek, 30 lipca 2010

[115]. yo!

yo, brothers and sisters, it's me.

łan, tu, sri, sierść gubię.
pora więc na próbę peruki.
no i co, będzie lans na wsi?
łoj, bendzie, bendzie jak nic.

wszystkie pijaki - stojaki podtrzymujące parkan pod kamienicą moje będą!

tylko oko trza będzie mocnej upaćkać, żeby mieć wyraziścieszczejszcze spojrzenie.

tego, ludzie drogie, to jest Erykah Badu stajl ;)

całe życie marzyłam o dreadlokach.

(uprzedzę Wasze pytania, jeśli się zastanawiacie, czemu Joanna taka żółta na pysku.
bilirubina mię nieustannie rośnie.
skurwysyn nie tylko żołądek, otrzewnę, oraz wszelkie jelita żre, wątróbką też nie wzgardził).

czwartek, 29 lipca 2010

[114]. bleh.

nektarynka, wczorajszy deser po kolacji, zrobiła zręczne ślurp! i wskoczyła, skrupulatnie pogryziona, do umywalki.

dziś jak na razie nie ma wymiota.
działam.
o ile działaniem można nazwać leżenie w łóżku, słuchanie muzyki, czytanie blogów, książek, wiadomości.

jedna z Czytelniczek mojego bloga napisała o sposobach na przetrwanie, w tym - o metodzie RTZ.

zacytuję:
RTZ – Racjonalna Terapia Zachowań (Rational Behaviour Therapy/RBT) stworzona przez dr. Maxie C. Maultsby'ego (...).
Jednym z najważniejszych aspektów pracy wedle metody RTZ jest przekonanie „To nie fakty nas denerwują, złoszczą, zasmucają, radują, lecz to my sami denerwujemy się, złościmy, przerażamy, radujemy poprzez nasze przekonania o tych faktach.” Dlatego też RTZ przykłada dużą wagę do przekonań, jakie posiadamy i do tego, czy są one dla nas zdrowe (racjonalne). 


Dobre przekonanie (...) spełnia co najmniej trzy (a idealnie wszystkie) spośród poniższych punktów:
- Racjonalne przekonanie jest oparte na faktach.
- Racjonalne przekonanie pomaga chronić zdrowie i życie.
- Racjonalne przekonanie pomaga osiągać bliższe i dalsze cele.
- Racjonalne przekonanie pomaga unikać najbardziej niepożądanych konfliktów z innymi lub je rozwiązywać.
- Racjonalne przekonanie pomaga czuć się tak, jak chcemy się czuć, bez nadużywania leków, alkoholu czy innych substancji.

Jeśli przekonanie nie zgadza się z co najmniej trzema z powyższych punktów, jest ono irracjonalne (niezdrowe) i powinno zostać zmienione na lepsze. RTZ umożliwia krótką, skuteczną interwencję terapeutyczną lub coachingową, poprzez zmianę i usprawnienie przekonań, jakie wykorzystuje dana osoba. Jednocześnie, regularna praca własna przy zastosowaniu zasad poznanych dzięki RTZ umożliwia skuteczny i długotrwały rozwój własny i poprawę codziennego funkcjonowania.

(...)

to ja może się odniosę do RTZ.
otóż przez całe dotychczasowe życie byłam racjonalna jak cholera.
ale jak mam by racjonalna i stosować metodę RTZ, skoro sami lekarze nie wiedzą, co pomoże i czy pomoże?

niemierzalna sytuacja stanowi dla mnie zarówno wyzwanie jak i zagrożenie.
a oparte na faktach statystyki są bezlitosne.
i dlatego uważam, że sen, czyli pierwsza metoda wymieniona przez Czytelniczkę jest optymalna.

idę spać.
przeczekać.



może obudzę się zdrowa.
irracjonalnie zdrowa.

środa, 28 lipca 2010

[113]. stand-by.

leżę i czekam.
czekam na nudności i na wymiota.
na razie jeszcze działam, chociaż muszę przyznać, że stres wlewu zrobił swoje - jestem zgaszona.
wczorajszy wlew trwał ponad sześć godzin.

nie lubię chemioterapii.
nie lubię smutnych ludzi, beznadziejnych spojrzeń, zrezygnowanych gestów.
nie lubię swojej empatii.

rozpłakałam się dziś Niemężowi, przygnieciona wczorajszym dniem: ledwo poruszającą się panią z obciętą piersią, energiczną panią z rakiem kości, wychudzonym panem o żółtej skórze przyjmującym chemię na leżąco, babuleńką z wielką naroślą na twarzy, dowcipkującym panem z rakiem odbytnicy, łysym chłopakiem o zbolałym spojrzeniu, śliczną dziewczyną w peruce.
kurwa.
co ja tam robię?

***

od wczoraj na potęgę wypadają mi włosy.
umówiłam się z Niemężem, że w sobotę ogoli mnie maszynką na gładko.
i wtedy będzie okazja zrobić tatuaż z tyłu czaszki.

***

smutno mi.
bardzo smutno.

wtorek, 27 lipca 2010

[112]. drugi wlew.

rozpoczęłam drugi kurs ubijania skurwysyna.
byłam dziś. wlałam.
i od dziś jem japońskiego tablety, tym razem jedną rano, dwie wieczorem, przez dwa tygodnie.
w razie cuś, jeśli nie będzie tragedii ze szpikiem, to zwiększę do 2+2.
na razie jest w porzo, mdłości zapewne zaatakują pojutrze.

***

my tu pierdu-pierdu bzdety o raku, a w domu - lazaret.
Syn wrócił od ojca z gorączką i plantacją aft w na dziąsłach i języku, a Niemąż od soboty, po basenie (chyba) zachorował na zapalenie przewodu słuchowego.
dramat.
dobrze, że jestem w sumie zdrowa - zarządziłam zbiorową wizytę u lekarza, w aptece, no i kursuję między dwoma pokojami, podając leki i biadoląc nad Ich nieszczęściem.

***

siedzę z Synem nad obiadem. odpuściłam Mu jedzenie mięsa i surówki, niech chociaż zje ziemniaki.
Niemąż odszedł już od stołu, opadł miękkim kalafiorem w pościel (w wełnianej, zimowej czapie, zawadiacko przekrzywionej, żeby chroniła chore ucho. spektakularny widok).

Syn rozprowadza delikatnie między aftami a dziąsłami zimne, tłuczone ziemniaki.
konwersujemy - uważam, że sztuka prowadzenia rozmów jest istotnym elementem kindersztuby - czym skorupka za młodu nasiąknie, itede.

- mądry ten nasz wujek, wiesz?- Syn zwierza mi się dyskretnym szeptem - wszystko mi tłumaczy jak się zapytam.
nie wiem, co na to odpowiedzieć.
może że wiem, że poprzedni wujkowie byli kretynami i dlatego nie dane im było zagościć na dłużej w moim życiu? że przykro mi, że tyle musiał czekać na odpowiedniego wujka, który jest dla Niego wzorem, któremu wyznaje miłość i wobec autorytetu którego ma wielki respekt?
odpowiadam jednak oględnie - uhm, wiem, to ważne mieć mądrego chłopaka.
- wiem, ja też będę mieć mądrą dziewczynę, taką co dzieckiem będzie się dobrze zajmowała jak się nam urodzi, to ważne.
- i żeby miała fajne cycki. - sugeruję od czapy, postanawiając spłycić temat.
- i żeby miała ładną cipcię - Syn odnajduje się bez kłopotu w rozmowie. - taką, żeby zmieściło się jej tam wielkie lustro.

ugh.

poniedziałek, 26 lipca 2010

[111]. kino domowe.

jutro wleję drugą chemię. wyniki krwi są lepsze.
trochę się regenerowałam, a trochę podciągnęłam morfologię zastrzykami.
pomailowaliśmy, Ulubiony Doktor skomentował to się pani podstymulowała i zgodził się na wlew.

***

Niemąż, konseser filmów, serwuje mi niemal codziennie domowy seans kinowy.
również pod tym względem jesteśmy doskonale dopasowani - przez wiele lat nie oglądałam telewizji i przez kilka nie chodziłam do kina (uroki bycia matką - szkoda czasu na głupoty), mam więc potężne zaległości filmowe.

ostatnio obejrzeliśmy:
1. Nie zadzieraj z fryzjerem - megazabawny Zohan
2. Pięćdziesiąt pierwszych randek - rozpłakałam się jak bóbr, śliczne
3. Pan i pani Killer - śmieszne do rozpuku
4. Don Juan DeMarco - wzruszająca klasyka
5. Kod Leonarda - film chyba lepszy od książki, bardzo mnie to zdziwiło
6. Bienvenue chez les ch'tis - uwielbiam to poczucie humoru
7. Micmacs - genialne światło, scenografia, dobór i gra aktorów, wow
8. Miasto aniołów - chliiiip, boszzz, cudne, jak ja się spłakałam :)
9. K-Pax - kolejny przepiękny wyciskacz łez
10. Śpiewający detektyw - najbardziej zwariowany film o chorowaniu jaki w życiu widziałam

różnimy się podejściem do oglądania - Niemąż chce omijać czołówkę, końcową listę płac, ja zaś wnikliwie chcę obejrzeć film od początku do końca.

wczorajszy seans filmowy zaczął się zaskakująco:

to chyba jakaś aluzja.

niedziela, 25 lipca 2010

[110]. ops.

wczoraj pierwszy zastrzyk z Neupogenu nie dał się we znaki, ale za to drugi...
umierałam przez noc i cały dzisiejszy dzień. ból w plecach był nie do zniesienia, intensywnie pulsujący, paraliżująco - przerażający, zatykający oddech.

popołudniu już nie wytrzymałam i skonsultowałam się z panią M. (pisałam o Niej - to doktor pracująca w hospicjum onkologicznym, sama walcząca od kilkunastu lat z rakiem). doradziła sprawdzić jak się ma morfologia i, jeśli dobrze, to nie robić trzeciego zastrzyku.
sprawdziłam.
Neupogen zadziałał.
nie robię trzeciego zastrzyku.

przy tej okazji dowiedziałam się od pani M. ciekawej rzeczy.
otóż, jeśli hoduje się tego s...syna, to nie należy zwalczać bólu siłą woli (co próbowałam dziś uskuteczniać).
ból działa immunosupresyjnie, co znaczy, że jeśli organizm walczy z bólem, to spada jego odporność, a jeśli spada odporność, to rak szybciej żre.
siknął mi więc Niemąż tramadolem i przekołysałam się przez niedzielne popołudnie w obłoku opium.

dobrze, że Syna wywiozłam na weekend do ojca, to nie oglądał jak wspinam się po suficie.
wrócił dziś późnym wieczorem, z wielkim problemem: jestem taki śpiący i nie dam rady umyć ząbków, a przecież muszę je umyć, bo mi wszystkie w nocy wypadną.

Jego obecność odwraca moją uwagę od moich zmartwień.
uwielbiam to.

sobota, 24 lipca 2010

[109]. plum!

w swoim nieprawdopodobnie skomplikowanym, ale i barwnym życiu Niemąż był między innymi zawodowym sportowcem.
do tego ma dar pedagogiczny, jest opanowany, cierpliwy.
człowiek - opoka, człowiek - skała, człowiek - dusza.
chodząca dobroć.
wielki - studwudziestokilogramowy - skarb.

ale nawet w Nim coś pęka, gdy zanurzona do pasa  w basenie uparcie od kwadransa powtarzam: nie zanurzę się, utonę, rozumiesz?
wtedy człowiek - opoka, człowiek - skała, człowiek - dusza, wychodzi bez słowa z wody i przechodzi do basenu olimpijskiego.
a ja zostaję w wodzie do pasa, ze swoim lękiem.


jak się okazuje, na wszystko jest sposób.
na mnie też.
dzięki działaniom Niemęża umiem pod dwóch lekcjach: pływać żabką z deską w dłoniach (wiem, że to żena, ale co mi tam), skakać do wody i pływać pod wodą.
nie umiem za to (jeszcze) skoordynować podczas pływania oddechu z ruchami ciała.
po prostu: albo pływam i nie oddycham albo pływam, oddycham i wciągam nosem wodę.

ale kiedy płynę w basenie, pod wodą, między dupskami z cellulitisem i różowymi piętkami dzieciaczków w dmuchanych kółkach, wyobrażam sobie, że jestem gdzieś daleko i snorkelinguję.

ot, jedno z marzeń...

piątek, 23 lipca 2010

[108]. zmiana koncepcji.

na wieść, że druga chemia będzie we wtorek, albo raczej w przyszły piątek, Babcia B. zapłakała mi w słuchawkę.
nic mnie tak nie wnerwia jak płacząca Babcia B., to jest szczyt szczytów, montewerest wkurwu.
a przecież nie powinnam się denerwować.

Babcia B. denerwuje się, że mnie rak pożre w równie ekspresowym tempie co mojego Ojca (tudzież męża Babci B., który temat raka załatwił w dwa miesiące, a właściwie - rak Jego).
wszelako nie wiem, czy przyspieszenie chemii o kilka dni cokolwiek zmieni.

***

przypomniało mi się, że w blenderze mam ostrze do kruszenia lodu.
serwuję więc Niemężowi i sobie drinki: podstawą są pokruszone kostki lodu zmiksowane z listkami mięty i cukrem trzcinowym, wodą mineralną, tonikiem i jakimikolwiek owocami - aktualnie ćwiczone są grapefruity.

***

zmywałam naczynia po obiedzie.
nade mną krążyła mucha.
czujecie to: mucha nad brudnymi naczyniami? ohyda!
pomyślałam: zabiję cię, jesteś obrzydliwa jak mój rak. jeśli uda mi się ciebie zabić, to dam radę też z rakiem.
chwyciłam za ścierkę, z całej siły rąbnęłam prosto w muchę.
zlew jęknął i zachrupały pękające naczynia.
muchę zwodowałam rurą do kanalizacji.
popękane naczynia wyrzuciłam.

***

namyśliłam się i wykupiłam receptę - nie będę czekać z zastrzykami z Neupogenu do poniedziałku.
od dziś Niemąż umili mi trzy wieczory zastrzykiem.
oznacza to, że już we wtorek będę gotowa na wlew cysplatyny.

może poprawi to humor Babci B. i przestanie tak strasznie płakać.
a jeśli nie poprawi Jej humoru, to przynajmniej poprawi ilość neutrocytów w mojej morfologii.

***

jak wspomniałam, byłam w aptece wykupić receptę. apteka jest pod lasem.
pakuję Syna pod apteką do samochodu.
- mamusiu, uważaj, za tobą stoi wielka mrówka!
- pokaż, gdzie? - zainteresowałam się zagrożeniem.
- już zwiała do lasu.

wyobraźnia to przekleństwo.
uszami fantazji usłyszałam jak wielka mrówka łupie nogami o ziemię uciekając w igliwie.

czwartek, 22 lipca 2010

[107]. wspomaganie.

byliśmy w Wieliszewie u Ulubionego Doktorka.
chemia przesunięta na 27/07, o ile morfologia w dniu 26/07 wykaże, że neutrofile się rozmnożyły.
jeśli nie, to od 27/07 do 30/07 Niemąż przebranżowi się w Pana Strzykawę i będzie mnie strzykał Neupogenem, co niewątpliwie urozmaici nasze pożycie (robił mi już zastrzyki Clexane, codziennie przez miesiąc po operacji. jest mistrzem zagadania mnie i szybkiego strzyknięcia strzyk-strzyk).
następnie 29/07 ponownie zrobię morfologię (która niewątpliwie będzie dobra, bo podkręcona zastrzykami z Neupogenu), aby 30/07 pójść na drugi wlew.

krótko mówiąc: albo sama z siebie wyprodukuję neutrofile i będzie chemia w przyszły wtorek, albo jeśli nie uda się ich podgonić samodzielnie, to ich produkcja zostanie wymuszona  lekiem i wówczas chemia będzie w przyszły piątek.

***

sprawdziłam na szpitalnej wadze czy mnie przybyło.
niestety, od dwóch tygodni bez zmian - 51,7 kg.
cóż, przynajmniej mogę się cieszyć, że rak jeszcze nie zatkał światła jelit i mam je drożne ;)

***

Ulubiony Doktor wyciągnął dziś zza pazuchy ulotkę, sugerując ewentualny zakup preparatu ALANERV.
zrewanżowałam się wyciągnięciem leków, które zaleciła mi przyjaciółka Babci B., pani M., która nie dość, że jest lekarzem pracującym w hospicjum onkologicznym, to jeszcze sama zmaga się z tą chorobą.
otóż pani M. zaleciła:
Acerola Plus - 5 x dziennie
wit. E 200 j. - 2 x dziennie
koenzym Q10 - 3 x dziennie
wit. B6 - 3 x dziennie
BioMarine 570 - 3 x dzienne po dwie tabletki
Selenium Bonus - 2 x dziennie
dodatkowo żrę Hepatil - pewnie nie pomoże na przerzuty w wątrobie, ale może też nie zaszkodzi.

mam nadzieję, że powyższe informacje zainteresują czytające mnie Nowotwory.
jeśli macie jakieś inne sugestie, co należy brać jako wspomaganie podczas leczenia, to bardzo proszę, napiszcie - oczywiście prócz prawdy oczywistej, że należy pić dużo bro, najlepiej do stanu utraty łączności z bazą.

a, jeszcze jedno. Ulubiony Doktor polecił zainteresować się Paliferminą.
jest niedostępna w PL i droga jak cholera, ale podobno super działa.

środa, 21 lipca 2010

[106]. neutrofile.

rano zrobiłam badanie krwi, bo przecież jutro drugi wlew.
okazało się, że owszę, owszę, neutrofile urosły od ubiegłego tygodnia, ale za mało (13/07 było ich 0,9, dziś jest 1,0).

pokorespondowałam więc w temacie z Ulubionym Doktorkiem.
wstępnie przesunął drugi wlew na poniedziałek, 26 lipca.
pojadę jutro do Wieliszewa ustalić plan działania, pewnie będę strzykać się Neupogenem.

zanim doprowadzę wyniki krwi do jakiejkolwiek normy po pierwszej chemii, to rak mnie zeżre, k... mać.
a czas leci.

***

jak donoszą statystyki, blog ma niezłą ilość codziennych unikatowych odsłon.
zastanawiam się, czemu mnie odwiedzacie. czyżby ciekawiło Was jak wygląda życie z rakiem na pokładzie?

poniedziałek, 19 lipca 2010

[105]. prawie o seksie.

skoro się domagacie, dziś będzie o seksie - o jedynym takim seksie w moim życiu.

kochany Synku,
zapytałeś się mnie kilka dni temu, po co Ci są jajeczka.
odpowiedziałam, że są potrzebne, żebyś mógł zostać tatusiem i po to, żebyś jako dorosły mężczyzna miał ciepły, niski głos. opowiedziałam też Ci o eunuchach - podczas słuchania trzymałeś się dość kurczowo za przyrodzenie.

wiesz też, skąd się biorą dzieci - mama in spe i tato in spe muszą się bardzo kochać, mieszkać razem i sypiać w jednym łóżku, wówczas staną się rodzicami.
wiesz również, że ciąża trwa, że dziecko w brzuchu u mamy wygląda początkowo jak fasolka, później jak kijanka, później staje się małym ludzikiem, którego w odpowiedniej chwili należy desantować w szpitalu (tu należy podziękować Babci B. za nieoceniony wkład w edukację Syna poprzez zakup stosownej literatury fachowej: Babciu, tenk-ju).
i chociaż mi nie dowierzasz, i chociaż często śmiejesz się z tego, to wiesz, że dzieci wychodzą od mamy z brzucha.

a teraz opowiem Ci jak to było z Tobą.
zacząłeś istnieć 2 maja 2004.
i od pierwszej chwili wiedziałam, że to Ty.
moje dziecko. koniecznie chłopczyk.

ciąża była najlepszym okresem w moim życiu.
chmura hormonów kołysała mnie wspaniale, nie miałam żadnych dolegliwości.

poród nastąpił 21 stycznia, w dzień Babci.
aż do momentu założenia cewnika próbowałam przekonać siostry, że może jeszcze nie jest to pora, że może mogę być w ciąży dziesięć, ba, jedenaście miesięcy.
potem było cięcie cesarskie na życzenie, bo nie lubię bólu.
cięcie trzeba było dociąć, bo okazało się, że jesteś większy, niż wskazywało usg i doktor Z. nie dawał rady Cię wyciągnąć.
w progu sali porodowej stała Babcia B., z przejęcia miała czerwone plamy na buzi i szyi, za Nią stał twój tato, wystrojony okolicznościowo w marynarkę.
- pani wypycha mięśniami brzucha - powiedział doktor Z. i hop! wyskoczyłeś: śliczny, pulchniutki, kosmaty Pulpecik, 61 cm i 3900 g miłości.
położono mi Ciebie przy piersi. od razu zacząłeś energicznie ssać.
cud natury.

i weszłam w macierzyństwo, pasmo radości i sukcesów, nieustający powód do dumy i szczęścia.
uwielbiam być mamą.



***

tak na marginesie - to doktor Z. wykrył mi raka.

[104]. babskie sprawy.

od czasów dowiedzenia się, że jestem chora, nie kupowałam ubrań (prócz piżam, skarpet do szpitala itepe).
uznałam, że to strata pieniędzy, skoro mam za chwilę umrzeć.

a dziś ryłam na szmatach. sprawiłam sobie: jedwabną zieloną bluzeczkę w amerykański dekolt, drugą - z przezroczystej granatowej żorżety, w falbanki. obie są boskie.
i kupiłam szałowe spodnie, oryginalne Diesla, megaobcisłe rurki, czarne.
i byłam w drogerii - nie dałam rady się oprzeć fantastycznemu lakierowi do paznokci (Rimmel, Coral Queen, no luudzie, co za wspaniale żarówiasty letni kolor, wow!)

oczywiście spodnie są już w praniu, bluzki na poprawkach u pani krawcowej (jutro do odbioru!), a dolne paznokcie od rana pomalowane nowym lakierem.

***

szykuję się do drugiej chemii.
mam nadzieję, że może w tym tygodniu wyniki krwi będą lepsze i Ulubiony Doktor zgodzi się na wlew.

byliśmy więc też w Makro.
ściągnęliśmy palety jedzenia, żeby Niemąż nie zginął, gdy ja po chemii będę się oddawała tępemu kontemplowaniu przeszycia na poduszce.
nakupił różnych dań na patelnię, sorbetów, lodów, łakoci.
cóż, będzie musiał sam sobie poradzić w kuchni - pewnie ja znowu będę się brzydziła wejść do kuchni, bo będzie mi wszystko śmierdziało.

***

zrobiłam korale.
ładne?

niedziela, 18 lipca 2010

[103]. miejsce.

lubię tam jeździć.
właściwie raczej powinnam napisać - potrzebuję.
to bardzo ważne miejsce w moim życiu, bardzo ważni ludzie.

***

wujek Jaguar (nazwany tak przez Syna z powodu piegów - cętek na ramionach) zaproponował nam wypad na Mazury.
tymczasem ojciec zgłosił się do zajmowania się szczenięciem, więc opuszczając miasto podrzuciliśmy mu Syna.
widziałam po minie, że Giancarlo był nieco zawiedziony, że zostaje u Taty i że nie jedzie na bakacje, no ale niech se pielęgnuje więź, toć to Jego ojciec.
jeszcze przecież nie raz pojedziemy razem na Mazury. chyba.

pojechaliśmy.
Jaguar za sterami, Niemąż obok, ja - rozparta z tyłu, owinięta w kocyk i z Adolfkiem - podusią pod głową.

dojechaliśmy, poimprezowaliśmy,

popływaliśmy,


i wróciliśmy, po drodze odbierając przesiąkniętego grami komputerowymi i smrodem papierosów Syna.

super było(by), gdyby nie cholerne odczucie przemijania, ulotności.

sobota, 17 lipca 2010

[102]. weekend.

wybyliśmy na Mazury.

jadę, przyglądam się kształtom chmur i myślę:
świat się nie zatrzyma, gdy umrę.
Niemąż znajdzie następczynię, Syn mnie zapomni.

ot, taka kolej losu.

piątek, 16 lipca 2010

[101]. sami.

Niemąż pojechał na jakieś spotkanie pracowe, a my z Synem zostaliśmy w domu.

Giancarlo, biedaczysko, chodzi okrągły rok do przedszkola.
gdy jestem bez pracy i w miarę przytomna, pozwalam Mu nie iść do przedszkola, tak jak np. dziś.
tym bardziej, że pewnie do września - października nie pojedziemy nigdzie na wakacje, bo źle znoszę upał, a jeszcze gorzej - klimę i upał.
i tym bardziej, że wczoraj wyszliśmy z Toy Story 3 tuż przed północą, więc nie chciałam Go rano zrywać na uczelnię.
Syn wytrwał cały film i, co więcej, nie zasnął w drodze powrotnej - tak był zaaferowany analizowaniem możliwości unicestwienia małpy (jakby ona tu była i chciała mi coś zrobić, to ja bym ją wrzucił do Włoszki [=przytulanki] i tak ooo... zakręcił, potem postawiłbym na niej coś ciężkiego i bym po niej poskakał).

jesteśmy sami w domu.
Syn vis-à-vis mnie, uczy się pisać literki i rysuje (a jak arbuz, b jak Baz, c jak cebula, d jak dupa).

krzątam się po domu, przygotowuję obiad, robię kolejne prania, jadę na mopie. z głośników mruczy Chilli Zet.
miły czas.
miło jest tęsknić, czekać.

***

od czasu urlopu wychowawczego nie prowadziłam takiego życia.
ostatnie kilka lat biegłam dokądś na niebotycznych szpilkach w wąskiej spódniczce i jedwabnej bluzeczce, z laptopem pod pachą.
nie pamiętam tylko dokąd.
ani po co.

czwartek, 15 lipca 2010

[100]. domek z ogródkiem.

w poprzednim wcieleniu (kiedy nie miałam raka, a przynajmniej nic o nim nie wiedziałam) miałam plan żeby własnoręczne ulepić dom.
skoro spłodziłam Syna, zasadziłam tu i tam kilka roślin, to naturalne było, że kolej nadeszła na dom.

dom miał być z czerwonej cegły, z dwuspadowym dachem obrośniętym mchem, mieć zielone okiennice, drewniane okna i winobluszcz na ścianie.
przed domem miały rosnąć malwy, róże, floksy, rumianki, peonie.
zaś ogródek miał być okolony żywopłotem - z tui i pęcherznic.

***

przeczytałam dziś na forum onkologicznym DSS wzruszający post.
pisze dziewczyna o mamie, że jest chora, że słaba, że nie jest operacyjna, że tyle miały jeszcze razem zrobić, że mama ma dopiero 67 lat, że mama mówi, że to niesprawiedliwe.

***

a ja mam 34 lata.
i odrzucam, odrzucam, odrzucam zastanawianie się, co jest sprawiedliwe, a co nie.

i to tyle na dziś, Drodzy Czytelnicy.

środa, 14 lipca 2010

[99]. buu.

no i dupa, chemia przesunięta na 22 lipca.

qui pro quo nastąpiło, w wyniku którego przegrzałam ilość 5FU i pewnie (również) dlatego tak spadły leukocyty i neutrocyty.
a to było tak: doktor napisał na opisie wizyty żeby brać tabsy dwa razy dziennie po dwie sztuki, w cyklu 21-dniowym.
pod spodem napisał, żeby brać przez dwa tygodnie i zrobić przerwę tygodniową.
zaś na ulotce Japońce napisały żeby brać przez 28 dni i zrobić 14 dni przerwy.

w tzw. międzyczasie mieliśmy wymianę korespondencji, że skoro nic mi się nie dzieje, to mam zwiększyć dawkę i brać trzy tablety rano i dwie wieczorem.
i że mam zrobić morfologię na zakończenie pierwszego brania tabletek, w przyszły piątek (mail był z 6 lipca).

a ja nie doczytałam, nie dopytałam, nie sprawdziłam i nie zauważyłam, że to w piątek (9 lipca) powinnam była przestać wciągać tablety.
no nic. errare humanum est.

***

- jeśli chodzi o antykoncepcję w trakcie chemioterapii, proszę państwa... - Ulubiony Doktor zawiesił tajemniczo głos.
- jeśli chodzi o antykoncepcję, to ja nie mam jajników - odpowiedziałam szybko.
- ani ja - dodał Niemąż.
- ani ja - rozpromienił się Ulubiony Doktor. i dodał - czyli mamy problem z głowy.

wtorek, 13 lipca 2010

[98]. badania krwi.

zgodnie z poleceniem mojego Ulubionego Doktorka oraz jak nakazuje onkologiczna best practice zrobiłam rano badania krwi przed jutrzejszym wlewem.
wyniki są tragicznie tragiczne.

ciekawe, czy zakwalifikuję się jutro do chemii.

***

przynajmniej wiem dlaczego tak dziwnie się czuję.
to nie od pogody.
a przynajmniej - nie tylko.

poniedziałek, 12 lipca 2010

[97]. codzienność.

jak powiedział Leszek N., właściciel wieloletniego raka, znajomy Babci B.: co zdrowi mogą wiedzieć o tym, co my czujemy, jak my czujemy. oni mogą się wczuwać, zastanawiać, ale nigdy nie zrozumieją jak to jest.

w sumie myślę, że zdrowi z chorymi nie mają o czym rozmawiać - doświadczenie tej choroby jest niezwykle silne i indywidualne, całkowicie zmieniające perspektywę.
zdrowi mogą nam współczuć, mogą rozpaczać, niedowierzać. w sumie - nic istotnego.
w takiej sytuacji chyba tylko otrzymywanie otuchy i wsparcia jest wartościowe.

zaś mając raka można znienawidzić ludzi zdrowych.
albo stworzyć martyrologię pt. mój rak jest karą za: hulaszcze życie / głupiego męża / niechodzenie na roraty. i wówczas można ukrzyżować się za życia i korzystając z okazji dać do wiwatu bliskim.
można poddać się.
można też próbować ignorować chorobę.
albo starać się wypracować z nią kompromis.
i, rzecz oczywista, walczyć.
nie wiem, czy są jeszcze jakieś inne możliwości.

staram się ignorować mojego raka, a jeśli się nie daje, to współpracować z nim.
oczywiście - bez zawiadamiania całego świata o mojej przypadłości (w kontekście prowadzenia bloga brzmi to przekornie).

gdy się dopytuję w restauracji, czy danie jest z mrożonych półproduktów, to nie ze złośliwości wobec kelnera - chcę wiedzieć, czy karmię raka, czy siebie.
i jeśli na spacerze jestem cała spowita w szal, to nie z braku burki ani z powodu bycia intrygującą kocicą, tylko z powodu nadwrażliwości na promienie słoneczne po chemii.
i jeśli mówię Ojcu Giancarla, że nie dam rady odebrać od Niego Syna, bo męczy mnie upał, a ponadto zawiozłam Go, więc teraz On rewanżowo może się wysilić i mi Go odwieźć, to nie kieruje mną tylko umiłowanie symetrii.
i jeśli jestem na basenie, to nie żeby epatować trzydziestocentymetrową blizną łączącą górę i dół kostiumu, tylko z pragnienia swobodnego poleżenia na wodzie jak patyk.
i jeśli powtarzam panu z serwisu, że ma zreperować telewizor do środy, to nie dlatego, że wyjeżdżam na wakacje (no ale to kiedy pani wróci z wakacji?), tylko dlatego że zaczynam kolejny kurs chemii i chcę móc wymiotować bez asysty panów z serwisu RTV AGD.

niedziela, 11 lipca 2010

[96]. wycieczka.

namówiliśmy wujka Jaguara na popołudniowy wypad do Kącka.
panowie w trójkę pływali, pani spoczywała zamotana w cieniu beduińskiej szmaty.







a potem pojechaliśmy do Centrum Onkologii, bo zadzwonili, że wreszcie wrócił z badań klinicznych z Niemiec mój bloczek z flaczkiem z operacji.


widok własnego dziecka bawiącego się pod szpitalem onkologicznym - bezcenny.



teraz wyślę bloczek do RPA.
tamtejszy mistrz patomorfologii zaoferował się, że poszuka lekarstwa dla mnie.
zgodnie z obietnicą daną Synkowi: robię co mogę.

***

źle, bardzo źle znoszę upał.
męczę się.

sobota, 10 lipca 2010

[95]. au courant.

po Ojcu, urzędniku, odziedziczyłam paskudną cechę - nie lubię ludzi.
po Matce, lekarzu, odziedziczyłam inną - lubię ich.
i tak oscyluję pomiędzy tymi dwiema cechami.

czasami cechy po mieczu biorą górę.
wtedy mam ochotę jebnąć w łeb:
- panią w kolejce do kasy, która pyta się a co pani Joanna tak bardzo wyszczuplała (standardowo wtedy odpowiadam - to od ruchania);
- kolegę z byłej pracy: tak całkiem tragicznie to jeszcze nie wyglądasz;
- przedszkolankę: były jakieś objawy które pani zignorowała? chcę wiedzieć, by móc o siebie zadbać i nie doprowadzić do takiej sytuacji jak ma pani.

***

a propos - istnieje jeszcze jeden zakres tematyczny podnoszących mi ciśnienie: dopytywanie się o szczegóły śmierci.
i co odpowiedzieć? że Ojciec miał pościel w swastyki? może opowiedzieć minuta po minucie, zrelacjonować w detalach ostatnie chwile?

***

dziś was głupie ludzie nie lubię.

piątek, 9 lipca 2010

[94]. chrrr...

skarżyłam się ostatnio Niemężowi, że chrapie w nocy i budzi mnie tym swoim miarowym chrrr.
kupił więc plasterki na niechrapanie.
profilaktycznie przykleił sobie dwa (być może ze względu na rozmiar nosa? nie wiem, nie odważyłam się zapytać, odwróciłam się w drugą stronę i wlepiłam twarz w poduszkę żeby stłumić chichot, bo wyglądał cudacznie).
położył się spać.
zasnął.

i zachrapał.
z plasterkami (dwoma) na nosie.

***

a dzisiejszej nocy wzięłam odwet.
podobno chrapałam na cały dom.
leżałem bez ruchu i patrzyłem jak chrapiesz, spałaś jak kamień.

czwartek, 8 lipca 2010

[93]. kontakt.

i znowu powtarza się dialog: no co ty pierdolisz, przecież to niemożliwe.

bo, proszę Państwa, to sztuka magika, królik z cylindra.
bo, proszę Państwa, ja to wymyśliłam, żeby pisać bloga.
bo, jak mi powiedziała wczoraj pewna panienka: znam wielu ludzi śmiertelnie chorych, a Pani nic nie jest, to tylko taki tani chwyt.

***

a tymczasem życie idzie ze znanym w onkologii scenariuszem - spadają białe krwinki, czyli nie można zwiększyć dawki japońskich tablet.
Ulubiony Doktor tak komentuje infekcję wirusową i wyniki badań krwi:
Infekcja + ANC 1,28 (40.1% neutrofili z WBC 3,2) = za mało.
Neutropenia + infekcja = większa infekcja. Hardcore nie popłaca. Dawka 150mg za duża, chyba, że nie robi wrażenia na morfologii, a u Pani jednak robi (obniża WBC) – 5 dziennie to na razie granica. Morfologia w przyszły piątek – na zakończenie brania.
Jeśli trzeba będzie będziemy wspomagać Neupogenem (sprawdzić co to w Internecie), ale przy przewlekłym braniu chemii może być to niecelowe, gdyż przyśpiesza dojrzewanie krwinek białych, a chemia wtedy szybciej je zabija. Więc stawiamy na odnowę naturalną szpiku – dawka musi być dostosowana do jej tempa, może w drugim kursie poszalejemy jak szpik się przyzwyczai do szybszego tempa odnowy.


sprawdziłam Neupogen. zastrzyki jak zastrzyki, cena za to osłabiająca.

wyboldowane post scriptum z maila od Ulubionego Doktorka:
ważne!!! Jeśli wystąpi gorączka – a to jest 38st. C w dwóch pomiarach i/lub dreszcze – natychmiast morfologia i kontakt – przy spadających do zera ANC (neutrofile) występuje gorączka neutropeniczna, której objawem są wzrost temperatury +/- dreszcze – ZAGRAŻA ŻYCIU – proszę uważać, but keep smiling - po to jestem, aby wyciągać z opresji.

kochanego mam Doktorka, prawda?

środa, 7 lipca 2010

[92]. polacchine.

dziś, po wielu latach niewidzenia, udało się nam z Anią spotkać.
i chociaż przed spotkaniem z Anią miałam ważne spotkanie, i chociaż po spotkaniu z Anią miało być jakieś spotkanie, to nic się tak nie liczy, jak to z Anią.

Anię, równolatkę, poznałam dawno temu. uczyłyśmy się w jednej klasie w scuola media inferiore.
siłą rzeczy, due polacche na obczyźnie, przyjaźniłyśmy się.

spotkanie z Anią przypomniało mi o tym, że byłyśmy kiedyś dziewczynkami, które czekały z niecierpliwością, co im życie przyniesie.
czekałyśmy, żeby olśnić świat.

i doczekałyśmy się.

a teraz, kiedy jesteśmy już na scenie, pozostaje przypuszczać, że zdarzenia które następują mają jakiś sens.
i niech sensem będzie chociażby walor edukacyjny, di per sé.
albo i nawet jakikolwiek inny.

wtorek, 6 lipca 2010

[91]. badanie krwi.

bladym świtem nawiedziłam szpital celem utoczenia krwi.
kolejka po horyzont, każdy ze zbolałą miną, bo na czczo.

jestem ostatnia. kolejka się nie przesuwa, nic a nic.
po dwudziestu minutach wychodzi z sali zabiegowej pielęgniarka i mówi: przepraszam państwa, że to tyle trwa, ale mamy na pobraniu krwi problematycznego pacjenta.
po kolejnych dwudziestu minutach wychodzi z gabinetu pan, tak może koło sześćdziesiątki.
totalnie przestraszony i zapłakany.

poniedziałek, 5 lipca 2010

[90]. znaleźć źródło w najsuchszej pustyni.

wrócił mi apetyt, więc i humor jest szampański.
dziś od rana przemieszczam się po domu tanecznym krokiem.

mam chwile zasłabnięć, przeplatane w miarę normalną aktywnością.
i nie ma żadnych znaków przepowiadających, że zaraz nastąpi zniżka. ot, raptem szepczę teatralnym głosem do Niemęża: słabo mi, słabo, odjeżdżam. wówczas Niemąż (miszcz chińskiej akupresury) szybko mnie resuscytuje i znów wraca mi zasilanie.

***

wygrzebałam dziś takie zdjęcie, zgadnijcie co to. podpowiem - to coś do jedzenia :)

niedziela, 4 lipca 2010

[89]. Pilica.


w ten weekend pomknęliśmy kajakiem Pilicą.
pogoda dopisała, nie było gorąco, było dużo chmur, od wody wspaniale wiało.

spotkaliśmy panią perkozową z przychówkiem.


cieszę się, że zaszczepiłam moją pasję do pływania kajakiem Synkowi.
i cieszę się, że wylosowałam Niemęża - wielbiciela kajaków.

***

furda z zakażeniem bakteryjnym, furda z odwodnieniem z powodu biegunki - wracając z kajakowania kupiliśmy u przydrożnej wareckiej babci - sadowniczki prawie trzy kilo czereśni.
pycha!

***

pomimo odczuwania permanentnego zmęczenia, całą wycieczkę i powrót do domu zniosłam bez problemu.
niestety, w połowie szykowania obiadu padłam. Niemąż z Synem przejęli stery.
i, wyobraźcie sobie wszystko przygotowali jak trzeba - ziemniaki nie były rozgotowane, schabowe nie były zbyt zesmażone, sztućce prawidłowo na stole ułożone.
nic tylko chorować.
(tylko czemu, motyla noga, akurat na raka. już wolałabym jakąś obrzydliwą chorobę weneryczną).

sobota, 3 lipca 2010

[88]. dieta.

pamiętacie moją niedawną fascynację bobkami tybetańskimi dr Tenzina?

zrezygnowałam z ich przyjmowania, ponieważ widziałam problem we wspomaganiu się ziołami - chciałam zmierzyć się ze swoim organizmem bez ich przyjmowania. osobnym problemem była spadająca masa ciała i zbliżająca się pierwsza chemioterapia.
(przy czym jasno chcę zaznaczyć, że uważam, że zioła Tenzina bardzo mi pomogły. uważam, że to dzięki nim przetrwałam w niezłej formie czas po laparotomii.)

zrezygnowałam z przyjmowania ziół i jednocześnie poluźniłam nieco reżim narzucany przez dietę tybetańską, mając na uwadze nadciągającą chemioterapię, ponieważ podjęłam próbę przybrania na masie.
w sumie nie wiem, czy przybrałam, bo nie mam wagi - jeśli tak, to może z półtora kilo, może dwa, nie więcej.

nadal nie biorę bobków, nadal dieta jest poluźniona, a ja nadal chuda.
zmuszam się do jedzenia i picia, czegokolwiek, bo od drugiego dnia po wlewie (czyli właściwie od tygodnia) doszedł nowy problem - brak pragnienia i łaknienia.
tak! ja - bonvivantka, znawczyni kuchni, knajp i żarcia, ja - łasuch, łakomczuch, kiperka, degustatorka i kucharka w jednej osobie, NIE MAM POTRZEBY JEDZENIA ANI PICIA.
i teraz już nie jest istotne, żeby odżywiać się wg zasad tybetańskich. teraz walczę ze sobą żeby zjeść cokolwiek.

deprymujące.

piątek, 2 lipca 2010

[87]. bukiet.

bukiet z kwiatów z ogrodu Babci B.
rano w sypialni tak pięknie gra światło, że nie mogłam się powstrzymać przed podjęciem próby chwycenia nastroju.

miłego piątku, weekendu początku.
odpoczywajcie.
buziaki.

czwartek, 1 lipca 2010

[86]. szopa.

odwaliłam Niemężowi szopę, totalny cyrk, aż wstyd się przyznać.
właściwie - przeszłam sama siebie.

otóż rozpłakałam się, że pewnie chciałby mnie zostawić, bo jestem chora, ale że mnie nie zostawi, bo jestem chora i że jest ze mną z litości lub przyzwoitości.
i że nie, to niemożliwe żeby mnie chciał taką chudą - waga spadła mi już do 51 kg, więc Krzyk Muncha przy mnie to super foka z Playboya.
że to straszne, że musi znosić moje jęczenia, bo ja siebie takiej jęczącej nie znoszę.
że powinien odejść, żeby nie oglądać jak umieram, a ja umrę po cichu w łazience za zamkniętymi drzwiami, żeby w domu nie śmierdziało.

mam duży szacun dla siebie, rozkręciłam imponującą aferę.

***

myślę, że powodem szopy - prócz oczywistej labilności emocjonalnej wynikającej z kiepskich perspektyw dożycia do złotych godów (swoją drogą pięćdziesiąt lat małżeństwa brzmi porażająco) - są zaburzenia neurologiczne spowodowane chemioterapią.
uznawszy za prawdę co powyżej napisałam, w ramach pracy nad sobą zmusiłam się do pobieżnego ogarnięcia domu, do pójścia na spacer, do przejechania się autem, do porzucania piłką z Synem.

i choć trudno w to uwierzyć, wszystkie te czynności wyczerpały mnie intelektualnie.
szczególnie ta piłka.
 
©KAERU 2010
Wszystkie prawa zastrzeżone Sałyga